Dwie siostry


Maria Pawliwkowska-Jasnowrzewska i Magdalena Samozwaniec: dwie siostry

Przy drugiej obwodnicy Krakowa, nieopodal alei Krasińskiego, tuż za gmachem wielkiego wielobranżowego domu towarowego „Jubilat”, za starym murem, wśród drzew i zdziczałych krzewów znajduje się mocno zniszczony, cudem ocalały od zburzenia, dworek z gankiem. To tu mieszkał słynny krakowski malarz Juliusz Kossak. Tu się wychował i tworzył jego syn – Wojciech Kossak. Tu też przyszła na świat trójka jego dzieci. Sam Wojciech Kossak zwykł mawiać, że ma dwie córki, jednego syna, oraz dwie synowe i czterech zięciów. Córkami Wojciecha były Maria i Magdalena. Marię w domu nazywano Lilką. Jeśli jeszcze nikt nie domyśla się personaliów panien Kossakównych to były to: Maria Pawlikowska- Jasnorzewska i Magdalena Samozwaniec. Czytaj dalej—->


Zapraszam na autorskie wycieczki po Krakowie. Licencjonowany przewodnik:

Wojciech Zabielski tel. 690 190 207.

Jesteś na mojej stronie, ponieważ znalazłeś ją w Google. Jeśli chcesz, aby Twoja strona również wyświetlała się na najwyższych pozycjach w najpopularniejszej wyszukiwarce, zajrzyj na PinguMedia.pl.


Maria Magdalena

Znana rodzina

Pierwszym z trojga dzieci Wojciech Kossaka i Marii z Kisielnickich herbu Topór był syn Jerzy. Jednakże felieton ten poświęcony będzie dwóm jego siostrom, toteż Jurek będzie się pojawiał tu sporadycznie. Starszą z sióstr była Maria. Urodziła się Maria w dniu 24 listopada 1891 roku. Jednak, co ciekawe, data ta była często zmieniania i to przez samą zainteresowaną. Maria zwana przez najbliższych Lilką lubiła się odmładzać. Na rodzinnym portrecie, autorstwa jej ojca, a zatytuowaym „Córki artysty”, data powstania dzieła była często zmieniana. Maria, na potrzeby wydania paszportu, w roku 1939, podała jako datę urodzin 1899 roku. Trzy lata po narodzinach Lilki, na świat przyszła jej młodsza siostra- Magdalena. Był to dzień 26 lipca 1894 roku.

Obie dziewczynki dorastały w krakowskim, a właściwie, biorąc pod uwagę ówczesną administrację, w podkrakowskim dworze rodzinnym. Były, chyba ostatnimi, dziećmi Belle Epoque. Zresztą sama Samozwaniec, napisze później, iż urodziła się w czasie gdy panowała secesja. Nigdy nie odebrały systematycznego wykształcenia. Pannom z dobrych domów nie wypadało uczęszczać do szkol publicznych, a pensje dla dziewcząt uważano za zło konieczne, toteż nauki pobierały u wychowującej je guwernantki. Mimo, iż jedna z nich- Maria była słuchaczką krakowskiej ASP, to żadna z dziewcząt nie zdobyła wyższego wykształcenia. Mimo zachowania pewnych tradycji w wychowaniu dziewczynek, to pozwalano im na zachowania, które wówczas budziły powszechne zgorszenia, a co dziś jest dla nas rzeczą zwyczajną. Dla przykładu obie jeździły na rowerze i to na publicznie. Mieszkały na piętrze rodzinnej willi, gdzie wstępu nie miała nawet opiekunka,czytywały modną literaturę, jak na owe czasy niekiedy wulgarną, nawzajem pozowały sobie do aktów, a co najgorsze mogły samodzielnie wychodzić do ogrodu bez towarzystwa przyzwoitki.

Pierwsze wspomnienie Magdaleny o siostrze przypada na rok 1897. Kiedy to zobaczyła starszą, sześcioletnią siostrę w ogrodzie. Wtedy to zrodziła się też pewna dziecięca tradycja. Dziewczynki zaraz po rannym umyciu ale przed śniadaniem szły do ogrodu, gdzie stała figura Matki Boskiej by całować rosnące wokół herbaciane róże. Zabawa ta stała się codziennym, letnim rytuałem.

Atmosfera w domu nie odbiegała niczym od innych mieszczańskich domów tego okresu. Tą surowszą strona, z rzadka okazującą emocje była matka- pani Maria. To ona została wychowana w rodzinie gdzie ojciec był niejako oschłym urzędnikiem jakby jakiś policmajster. Dziwiło ją więc, kiedy Wojciech Kossak brał swe córki na kolana, pozwalał skubać swe sumiaste wąsy lub nosił je na barana. Wieczorami, kiedy dziewczynki odrobiły lekcje, razem z nimi urządzał przedstawienia teatralne, w tak  zwanym domu lalek. Był to drewniany budynek, z przeznaczeniem takim jaką miał nazwę, składał się z trzech kondygnacji, a pomalowany był przez samego Kossaka. Pani Maria jednak kochała swe dzieci. Jednakowym uczuciem darzyła całą trójkę, choć szczególnym sentymentem objęła Marię. Marysia już od początku uznana była za dziecko cudowne, które na świat przyszło z umiejętnością pisania i czytania. Dziecko, które w wieku sześciu lat pisało wierszyki, malowało akwarelą łabędzie, nimfy wodne i inne mityczne stwory. Jednak obie córki szykowano do życia artystycznego. Nic, w tym, dziwnego biorąc pod uwagę atmosferę domu, gdzie ojciec i dziad byli malarzami, a gośćmi takie osobistości jak Sienkiewicz, Witkiewicz, Witkacy, czy Lutosławski. Kiedy Maria była uznana za dziecko wybitne, to przyszła polska satyryczka- Magdalena, sama mówiła o sobie jako dziecku tępym, które swą dorosłą pozycję i rozwój zawdzięcza ambitnej matce. Dziwna jest tak ostra samokrytyka, biorąc pod uwagę inteligencję i ciętą ripostę Magdaleny Samozwaniec.

’Wy macie robić co innego” – mówiła do córek i zapędzała zupełnie niezdolną do muzyki Madzię do ćwiczenia gam i palcówek. Ta dziwna Matka, pochodząca z zamożnego szlacheckiego dworu, myślała dla swoich córek o czymś innym, czymś lepszym, o istot­nym „awansie społecznym”, jakim była dla niej kariera artystyczna. W jej sferze był to wypadek rzadki i raczej odosobniony.

Marię nazywano „Elfem Kossakówki”. Jednak mimo tych wszystkich „achów” i”ochów” przyszła poetka miała też pewne wady. Tych jednak nie dostrzegali mężczyźni zachwyceni jej uprzejmością, kobiecością, zmysłowym spojrzeniem, wrażliwością, a wreszcie inteligencją. Wytykały je natomiast inne przedstawicielki płci pięknej. Czym były te efekty? Otóż w dzieciństwie obie siostry razem tańczyły. Maria podobno upadła i złamała rękę. Miejscowy lekarz założył jej zbyt ciężki gips, co spowodowało nadwyrężenie kręgosłupa. Inna wersja głosi, że w dzieciństwie, nasza bohaterka, przeszła chorobę Heinego- Medina, która spowodowała ten defekt. Tak czy owak, aby ukryć tę niedoskonałość Maria całe życie chodziła w gorsecie. Jedna z przyjaciółek domu, niejaka Irena Krzykalska pisała”
„Nad ułomną figurką, kunsztownie ukrytą pod różnymi fałdkami, falbanami i szalikami, wznosiła się urocza główka o delikatnie wygenerowanych rysach. Twarzyczka Lilki nasuwała dziecinne, czarodziejskie skojarzenia. Była to twarz wróżki cała z płatków różanych, pyłków kwietnych, przelotnych cieni i łagodnych świateł.”
Natomiast Zofia Starowieyska-Morstinowa stwierdziła:

„Naprzód uderzała jej uroda. Ale właściwie źle mówię- naprzód uderzała jej uprzejmość. Nawet dla nudziarzy miała zawsze uśmiech powitalny, ten swój specyficzny uśmiech, który jakoś na ukos układał jej wąskie wargi, marszczył cienki nosek, trochę podnosił jej górną wargę, a obu cienkim rękom przypominającym raczej algi niż ludzkie kończyny, kazał ku nadchodzącemu człowiekowi wyciągać się w serdecznym geście powitania”.

Całe dzieciństwo siostry spędzały razem

Na wspólnych zabawach i nauce. Jednak, mimo, że nie wielka, różnica dała o sobie znać zaraz po trzynastych urodzinach Marii. Lilka była już podlotkiem, nosiła warkocz podwiązany dużą kokardą, suknię do kostek, gorset. Madzia była wciąż jeszcze małą dziewczynką w luźnych mary­narskich bluzkach. Lilka miała adoratora, rumuńsko-austriackiego oficera, który nazywał się tak pięknie Guido della Scala i który zamiast kwiatów przysłał jej kiedyś… konika – tak, autentycznego arabskiego konia ze stadniny swojej ciotki. Madzia pobiegła pierw­sza zobaczyć owego araba, a Guido, uważając ją za dziecko, pogłaskał ją po twarzy. O tym niezwykłym incydencie napisała w swoim dzienniczku w ten sposób:

„Ach Boże Guido mnie pogłaskał pod brodę czy to możliwe, Guido mnie pogłaskał, na co, po co, co mu przyszło do głowy, ach Złoto jedno czy możliwe, nie niemożliwe, co on ma do mojej twarzy co on myślał ja powiedziałam jaki śliczny koń gdyż Mahomet już przyszedł a on powiedział Śliczny i pogłaskał mnie pod brodę, w niedzielę będzie Guido na obiedzie.”

A Lilka? Lilka nie tylko że pisała bezbłędnie w trzech językach, po polsku, po francusku i po niemiecku, ale tworzyła już piękne wiersze i ku wielkiemu zgorszeniu młodszej siostry kpiła sobie z austriackiego oficera, który miał wobec niej najpoważniejsze za­miary i opowiadał, że tylko czeka, aż jeszcze trochę podrośnie, aby się oficjalnie oświadczyć o jej rękę. Lilkę brali już rodzice ze sobą do prawdziwego teatru na Fredrę lub Szekspira, a Madzia, ten biedny kopciuszek, zostawała w domu.

Dziecięce spory zaczęły się przeradzać w coraz poważniejsze kłótnie. Do takich dochodziło miedzy innymi przy rachunku sumienia. Dziewczynki chodziły do kościoła świętej Barbary. Oczywiście obowiązkową spowiedzią była ta przed Wielkanocą. Robiły wówczas rachunek sumienia i spierały się o to, że jedna od drugiej „ściąga” przewinienia. Ale raz ten akt wyznania grzechów przyniósł skutek odwrotny. Spowiednik, ksiądz tuszowski, dopytywał młodej Madzi, czy w tak artystycznej rodzinie, nie popełnia ona grzechu i nie rysuje nie przyzwoitych obrazków. Wtedy właśnie spod ręki Magdaleny wyszedł pierwszy akt przedstawiający małego aniołka. Później, również przed Wielkanocą, Magdalena popełniła większe zgorszenie. Mając piętnaście lat, Magdalena pocałowała się w ogrodzie z trochę starszym od niej kuzynem. Nic się nie przyznała starszej siostrze, ale chodziła dumna jak paw.

Aby wzbudzić w niewinnych dziewczęcych umysłach tak zwane„myśli zdrożne” pracowali nie tylko księża, ale i ich rodzone matki. Pani Maniusia na przykład zalepiała w oprawionych rocz­nikach tygodnika „Świat” kartki takich rozdziałów, które jej się wydawały „nie dla panien”, myśląc w swojej naiwności, że dziewczynki ich nie odlepią. W owym tygodniku pisywały długie powieścidła grafomanki, o których dawno słuch zaginął.

Nie­słychanie płodną grafomanką okazała się po pewnym czasie Magdalena. Grube zeszyty powieścideł leżały w szufladzie jej biureczka. Treść jednej z nich pamięta doskonale. Nazywała się „Pokątnik złowieszczy” (nazwa wzięta od pewnego autentycznego żuka). Była to historia manekina z papier-mâché – był taki w atelier Ojca jako sztuczny model, na który nakładało się różne mundury i broń z epoki napoleońskiej – wieczorami zaczynał on żyć, wychodził oknem z pracowni i prześladował swoją miłością córkę owego malarza, która w końcu dostała się do domu obłąka­nych. Wszystkie te powieści „nie dla dzieci” zbierała skrzętnie ich ukochana nauczycielka, panna Aniela Kopacz, osoba niesłychanie mądra i już przeczuwająca w obu dziewczynkach pisarskie talenty. Młodsza po powrocie z wakacji, które zwykle spędzały u ciotki Dziembowskiej na wsi, napisała humoreskę pod tytułem „Wyjazd Mamy do miasta”. Nauczycielce spodobała się ona bardzo, popra­wiła wszystkie w niej znajdujące się błędy gramatyczne i posłała do redakcji brukowego pisemka, które nazywało się „Nowiny Krakowskie”. Magdalena przybrała pseudonim Maud (jako że angielszczyzna modna była wówczas w domu Kossaków) i z niepo­kojem oczekiwała rezultatów. Po dwóch tygodniach panna Kopacz przyniosła numer „Nowin”, gdzie w rubryce „Odpowiedzi Redakcji”, wśród zdań brzmiących np. „Melancholia jesienna – spoczęła w koszu” i tym podobnych, widniało pod Maud: „ umieści­my niebawem”. Była to chyba jedna z najpiękniejszych chwil w życiu Magdaleny i tych słów nie zapomni ona do końca życia. A najwięcej ją cieszył triumf nad starszą siostrą, która tak bardzo lekceważyła sobie jej zdolności.

Gdy po jakimś czasie humoreska ukazała się w owym codziennym pisemku, triumf jej nie miał granic. Poczuła się od razu wielką pisarką i z góry spo­glądała na swoje otoczenie. Mama Kossakowa, „matka geniu­szów”, była uszczęśliwiona. Magdalena zachęcona sukcesem zaczęła pisać propozycje do innych periodyków. Jednak bez odzewu. W związku z tym zaczęła wydawać rodzinny tygodnik o nazwie „Pimomo”. Starszy brat Jerzy tworzył ilustrację do gazetki, a starsza siostra nawet pozwoliła zamieścić jeden ze swoich wierszyków, które pisywała od dzieciństwa.

Jednocześnie obie dziewczynki brały lekcje fortepianu. W dobrych domach to był wręcz obowiązek jak nauka haftu czy picie tranu. Podczas gdy Maria w mig pojmowała nuty i grę, to Magdalena okazała się zupełnym beztalenciem. W końcu zatroskany Wojciech Kossak odwołał nauczyciela, twierdząc, ze nauka muzyki młodszej siostry to tak jak nauka rachowania ich psa. Matka dziewczynek pogniewała się zarówno na nauczyciela i męża. Jednak Kossakowa postawiła na swoim, i kiedy Madzia skończyła 10 lat wynajęto kolejnego nauczyciela. Kossak, podczas ćwiczeń córki wychodził do „Resursy Końskiej” na kieliszek koniaku.

Kto wie, czy tak częste ucieczki Wojciecha za granicę – do Paryża, do Londynu, a nawet do Egiptu, nie były trochę spo­wodowane owym muzykalnym nastrojem, jaki w jego domu pa­nował. Ciszy nie zaznawał w nim nigdy, bo albo zacna mał­żonka grała ,,w Szopena” (według słów jednej służącej), albo dziewczynki śpiewały i grały gamy, albo któraś z ciotek rżnęła fałszywie na fortepianie – młodzieży do tańca – poleczki i wal­czyki.

Ale nie tylko edukacja muzyczna miała znaczenie dla pani Kossakowej. Dziewczynki, chociaż nie chodziły do żadnej szkoły (aby do domu nie sprowadzać chorób) i otrzymywały tak zwaną „edukację domową”, zajęte były lekcjami więcej niż pół dnia. Mama kładła duży nacisk na naukę obcych języków, w czym miała zresztą wielką rację. Od małego obie mówiły biegle po francusku i po niemiecku. Dla pani Maniusi nie było to jednak wystarczające i zapragnęła, aby jej córki władały również językiem angielskim. W tym celu, gdy Lilka i Madzia były jeszcze małe, wzięła do domu rodowitą miss, niejaką pannę Carlier. Panna Carlier była osobą nie­zwykle przystojną, nosiła wałek ze złotych włosów nad czołem, miała oczy fiołkowe i pachniała zawrotnie modnymi wówczas perfumami „Ideal”. Była cieniutka w pasie, z tyłu, według ów­czesnej mody, nosiła mały wystający kuperek. Mama powiedziała o niej, że jest bardzo dystyngowaną i że na pewno dziewczynki nauczą się od niej dobrych manier. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że Mamie zaczęła w zastraszający sposób znikać z dużej butli woda kolońska.

Skoro było już o świętach Wielkiej Nocy to nie sposób przeoczyć świąt zimowych. W Wigilię Bożego Narodzenia do domu Kossaków przychodził „Aniołek”, a nie jak u nas „Gwiazdka”. Dziewczynki nie zawsze były zadowolone z jego wizyt. Aniołek był sklerotykiem. Zamiast wymarzonych i wypisanych w listach marzeń przynosił ozdobną papeterię lub koleje wydanie „Pana Tadeusza”, z czerwoną ozdobną okładką i złoconymi literami. Tych „Panów Tadeuszów” obie siostry miały po kilka. Nieco inaczej przedstawiał się dzień 6 grudnia, czyli czas wizyty świętego Mikołaja. Za świętego zazwyczaj przebierała się opiekunka dziewczynek. Zanim rozdano podarunki odbywała się domowa akademia. Lilka i Madzia musiały recytować, śpiewać, odgrywać sztuki Fredry.

U poetki zrodziło się zainteresowanie teatrem

Gdy Lilka miała piętnaście lat, zaczęła myśleć poważnie o prawdziwym teatralnym spektaklu, z licznymi aktorami, deko­racjami i kurtyną. Sposobność właśnie nadarzyła się, ponieważ jej koleżanka i przyjaciółka, Nina Woźniakowska, napisała bajkę sceniczną, którą Lilka oceniła jako nadającą się do grania. Zbliżały się imieniny Mamidła i w wielkiej tajemnicy przed nią zaczęły od­bywać się próby po południu w pracowni Tatki. Aktorami byli: obydwie siostry, rodzeństwo Malczewskich, autorka scenicznej baśni oraz dwóch studentów gimnazjalnych, w granatowych mun­durkach ze srebrnymi guzikami. Jednak szybko i to zainteresowanie minęło.

Wspomniałem wcześniej, iż Kossakowie posiadali pewną swoją enklawę. Było to miasteczko górskie, będące jakimś reliktem polskości. Zakopane. Tu nie słyszało się języka niemieckiego i nie wi­działo się reklam wiedeńskich wyrobów. Było się u siebie. Wojciech Kossak specjalnie kochał Zakopane i Tatry i spędzał tam większą część roku. W Zakopanem poznał swoją przyszłą żonę na jakiejś dobroczynnej wencie (bo to musiało być wszędzie) i oświadczył się o jej rękę. Ten już wówczas znany malarz, piękny 24-letni młodzieniec, za którym kobiety szalały, dostał od niej dwa razy kosza. Gdy córki pytały Mamę kiedyś, dlaczego z nim tak okrutnie postępowała, odparła: „Aby mnie więcej szanował i cenił…”. To w Zakopanem Kossakowie spędzili swój, jakbyśmy to dziś nazwali „miesiąc miodowy”. Madzię zawieziono pierwszy raz koleją do Chabówki, a stamtąd furką do Zakopanego, gdy miała trzy lata.

Gdy zobaczyła Giewont, rozpłakała się okropnie i odtąd zawsze zasłaniała oczy na jego widok. Przestała się go bać dopiero wówczas, kiedy, jako większą już dziewczynkę, zaprowadzono ją na sam szczyt. Stąd wniosek, że nie należy się bać rzekomych wielkości. Była wówczas dziewczynką bladą, nalaną, o skłonnościach malarycznych. Miała wielkie niebieskie oczy i malutki nosek, widoczny jedynie dzięki roztropnej Babce, która jej go palcami wyciągała, bo dziecko to urodziło się podobno z dwiema dziurkami zamiast nosa. Wyrzucała później Babce Kossakowej, że ta nie po­siadała zdolności plastycznych i że jej nie wyciągnęła nosa o kształ­cie greckim. Wszystkie ważniejsze wyda­rzenia w życiu obu Kossakówien ściśle złączone były z Zako­panem. Nawet… pierwszy papieros. Podczas pierwszej wojny świa­towej rodzina Kossaków schroniła się do Zakopanego, gdzie za­mieszkiwała najpierw w zakładzie dra Chramca, a później w pensjo­nacie „Stamara”. Siedemnastoletnią Magdalenę nakłoniła do za­kosztowania pierwszego papierosa jakaś dorosła pannica. Madzi początkowo zrobiło się niedobrze – potem jednak paliła już jednego po drugim. Była to zapewne samoobrona przed nadmiarem krzepy i zdrowia. Ale nikt sobie dzisiaj nie zdaje sprawy, czym był wówczas papieros w ustach młodej panny! Ów zwitek tytoniu w bibułce stał się symbolem emancypacji, a nawet złego prowadzenia. Przecież tak zwane tinglówki zawsze malowało się z papie­rosem w ustach.

Jeśli będziesz paliła, to żaden przyzwoity młody człowiek nie będzie chciał się z tobą ożenić – ostrzegała Mama swoją córkę Magdalenę. Strach ówczesnych matek, aby córki przypad­kiem nie pozostały w domu przy rodzicach, był wręcz nieopisany. Bardzo wiele młodych panien, które nie miały szans dobrego zamążpójścia, szło do klasztoru, aby tylko nie słyszeć złośliwych drwin rodziców i młodszego rodzeństwa oraz wiecznie powtarza­jącego się epitetu „stara panna”.

Magdalena oczywiście przyrzekała solennie, że nigdy więcej nie weźmie papierosa do ust, ale gdy tylko uroczysta postać Matki znikała z pola widzenia, wyciągała z kieszeni wonnego „damesa” lub upajającego „egipskiego” i zaciągała się dymem po pępek. Ponieważ ówczesne panny nigdy nie posiadały pienię­dzy, więc wykradała papierosy Ojcu lub też chętnie korzystała z uprzejmości częstujących ją znajomych młodzieńców.

Skoro mówimy o zamążpójściu to należy zobrazować epokę

Posłużę się w tym miejscu słowami dwóch osób. Pierwszym aktorem tego fragmentu będzie Tadeusz Boy Żeleński, a drugim, nasza bohaterka- Magdalena Samozwaniec. Otóż, on napisał: „… narzeczeństwo odgrywało niegdyś dużą rolę w życiu młodzieży, zwłaszcza niezamożnej. Młody człowiek- student- odnajmował pokój w domu, gdzie była córka, panna przy rodzicach. Szara godzina, osamotnienie, brak elementu kobiecego w życiu, jedno, drugie czułe słówko- i ani się obejrzał jak był związany, a panna uważała go za narzeczonego”.

Ona zaś wtórowała mu: „… w każdym prawie znajomym domu jest jedna taka. Wcale nie stara, nie skończyła jeszcze trzydziestu lat, ale cała rodzina przykleiła jej etykietę starej panny. Wszystkie wydatki idą na młodsze siostry, które mogą być jeszcze ulokowane, czyli wydane za mąż za… dopłatą ponieważ posag jest jest dużym atutem młodej dziewicy”. Panny Kossakówne mogły się czuć w tym względzie w miarę bezpieczne, mając ulokowane 100 tysięcy koron dla każdej. Kwota była dość pokaźna, choć niewspółmiernie mała w stosunku do panien szlachcianek dysponującymi wieloma morgami ziemi. Jednakże młoda Magdalena postawiła sobie za cel wyjście za mąż przed Marią, która zawsze była na rodzinnym piedestale.

Absztyfikant się znalazł w Zakopanem. Był to niejaki pan Tolo poznany w lecznicy u doktora Chamca. Wszyscy się dziwili, co młoda Magdusia w nim widzi. Na pierwsze wejrzenie nie zrobił on na niej żadnego wrażenia. Był niezgrabny, strasznie czarny, miał olbrzymi nos i murzyńskie usta. Ale pochodził z dobrej ziemiańskiej rodziny z tradycjami i nie małym majątkiem. W końcu oświadczył się, lecz nie zrobił tego samodzielnie. Akt oświadczyn był spowodowany za namową Magdaleny. Niespodziewanie jednak postanowił wyjechać na studia do Paryża. Wobec takiego obrotu sprawy przyszła panna młoda zerwała zaręczyny, co przyszło jej z łatwością, gdyż miłości w niej nie było. No i znowu to Lilka miała być tą pierwszą.

W 1914 roku wybucha I wojna światowa. W wyniku czego dziewczęta tracą zabezpieczony w banku posag. Rodzina Kossaków na cały czas pożogi pozostaje w Zakopanem. Lilka ma już 23 lata więc osiąga wiek staropanieński, a do tego zarekwirowany przez władze zdeponowany posag nie wróżą nic dobrego. Ale trafiło się. W czasie krótkiego pobytu w Kossaków, pojawił się w rodzinie, ranny na froncie, Władysław Bzowski. Kiedy leczył rany przebywając we dworze artystów, wypadki potoczyły się lawinowo. W 1915 roku doszło do ożenku Marii Kossakowny i Polaka na służbie cesarskiej armii. W późniejszym czasie młodsza siostra określi ten mezalians jako małżeństwo koguta z orlicą. On był spokojny, wymagał od małżonki opieki nad domowym ogniskiem. Maria była charakterna i nie miała sprecyzowanych jeszcze planów, ale z całą pewnością nie chciała się widzieć w roli kury domowej.

Młodzi po krótkiej podróży poślubnej do Zakopanego wyjechali pod Wiedeń. Maria nie ukrywała, że jej małżonek jest zwyczajnym nudziarzem, nazywała do świniusiem lub po prostu jełopem. Dodatkowo drażnił ją charakter małżonka. Do tego dochodziło jeszcze coś. Bzowski miał rozliczne kontakty z elitą ówczesnego towarzystwa… homoseksualnego. Znany powszechnie ze swoich skłonności baron Brunicki odradzał mu ślub z Kossakówną, a książę Jabłonowski był wręcz zakochany w cesarskim szambelanie. Młode małżeństwo powróciło do Zakopanego i już 1916 roku Maria zdecydowała się na rozwód. Jednak z owych czasach z rozwodem nie było tak łatwo. Nie istniała instytucja rozwodu cywilnego, jak w czasach napoleońskich, sprzed stu laty, a jedynie kościelne unieważnienie małżeństwa. Wojciech Kossak zdecydował się pomóc córce, która wręcz zarzucała rodzicom że pozwolili jej wyjść za tego człowieka. Przykupywano adwokatów, malowano portrety dla decydentów jako suweniry i wykorzystywano znajomości wśród kleru. Unieważnienie kosztowało majątek. W końcu, w roku 1919 małżeństwo Marii z Kossaków i Władysława Bzowskiego uznano ze nie byłe. Oficjalnym powodem była oziębłość płciowa i brak konsumpcji małżeństwa.

Samotność Marii nie trwała długo. Już trzy miesiące po rozwodzie nasza bohaterka stała ponownie przed ołtarzem. Ale cofnijmy się nieco w czasie. W okresie separacji przyszła poetka wróciła do Zakopanego tam poznała niejakiego Jana Gwalberta Pawlikowskiego.

Nowy wybranek zachwycał urodą, figurą, intelektem i poczuciem humoru

Pochodził z rodziny z tradycjami o pozytywistycznych poglądach, kochającej Tatry jak Kossakowie. Nad jego wdziękami rozwodzili się wszyscy, nawet Jarosław Iwaszkiewicz, a temu znawcy męskiej urody możemy wierzyć. Maria została panią Pawlikowską w czerwcu 1919 roku, biorąc ślub w Katedrze Krakowskiej.

Małżeństwo to miało być dla Marii spełnieniem marzeń. Rodzina zaakceptowała wybranka, a nawet go polubiła. On sam często odwiedzał teścia w Warszawie, gdzie Kossak miał swoją pracownię na ostatnim pietrze hotelu Bristol. Jednak nigdy nie można mieć wszystkiego. Maria nie dogadywała się z rodziną męża. Oboje zamieszkali w Zakopanem u jego rodziców. Starszy pan, jako, że ciągle czytywał dramaty Słowackiego nazywany był Królem Duchem, nie lepsza była teściowa. Szwagier przypominał Satyra, a szwagierka córkę złej czarownicy. Rodzina, mimo iż bogata, była nad wyraz skąpa. Byli oni wszyscy typami niebieskich ptaków. Jan Pawlikowski nie pozwalał swej żonie malować komercyjnych obrazów stwierdzając, że jest to profanacja sztuki, a do życia chyba miało wystarczyć tatrzańskie powietrze. Nowa pani Pawlikowska też skarżyła się na kolejną rzecz. Mówiła, że gdy szła do ślubu z Bzowskim, bez prawdziwej miłości, to dostała wspaniałą wyprawę. Dużo nowych sukien i bluzek, a teraz kiedy pragnęła się podobać Jaśkowi, to musiała donaszać stare rzeczy. Mimo wszystko pożycie początkowo układało się wyśmienicie.

Wróćmy do Magdaleny. Kiedy jej absztyfikant uciekł studiować w Paryżu. Zaraz później znalazł sie kolejny adorator. Zaręczyła się z Janem Starzewskim, bratan­kiem Rudolfa Starzewskiego. Winne temu zupełnie niedobranemu małżeństwu było to przeklęte-zaklęte Zakopane ze swą romantyczno-erotyczną atmosferą, przesiąkniętą lasecznikami miłości. Jaś był wówczas legionistą-szeregowcem, a później adiutantem Sikorskiego. Mówił o Piłsudskim „Ziuk” i był zagorzałym pepesowcem, chociaż tomik poezji legionowych (pisywał wiersze, a jakże!) zadedykował swojemu koledze szkolnemu, hr. Potockie­mu z Krzeszowic. Dziwna to była ta pierwsza wojna europejska, a później wojna polska, w której żołnierze mogli sobie brać długie urlopy, wyjeżdżać do Zakopanego i strugać wobec panienek fronto­wego wojaka, którego jakimś cudem ominęły kule i odłamki pocisków. Jakkolwiek młody Starzewski nie odpowiadał ideałowi Madzi, bo był okrągły, tłuściutki i daleki od obrazu sportowego, muskularnego młodzieńca, robił jednak na niej silne wrażenie, chociażby przez swój mundur legionowy. Jaś uwielbiał Boya, Wy­spiańskiego, Miriama i francuskich impresjonistów, a z lekka po­gardzał malarstwem Kossaków. W ogóle należał do wrogiego Kossakom obozu „Czasu”, który od czasu do czasu lubił Wojcie­chowi przypiąć łatkę. Był więc przez rodziców Magdaleny trakto­wany chłodno i nieprzychylnie, co mu tylko dodawało uroku Capulettich wobec Montecchich. W tajemnicy przed Mamą widy­wała się z nim, chodząc na spacery po dolinkach i Nosalach. Nie myślała jednak serio o małżeństwie z Jasiem i nigdy nie byłoby do tego doszło, gdyby nie historia z „cygaretką”. Padał wtedy deszcz i oboje siedzieli na dwóch skrzydłach bramy wjazdowej willi „Pod Jedlami” Pawlikowskich. Wiatr zbliżał obie połowy bramy i oddalał. Czułe słowa młodzieńca dochodziły do niej raz silniej, raz słabiej. Nastrój był mało romantyczny.

Starzewscy byli znaną patrycjuszowską rodziną krakowską, tak bardzo krakowską, iż nie można sobie wyobrazić, aby się mogli byli gdziekolwiek indziej urodzić. Już jak się weszło do ich obszer­nego apartamentu na ulicy Sławkowskiej, uderzał w nos zatęchły wiew starego Krakowa, w którym się nic nie zmieniało od lat. Surowy luksus mebli z czasów Księstwa Warszawskiego, antyczna rzeźbiona gdańska szafa, stary mieszczański kredens, zawierający kryształy i porcelanę, których się używało tylko dla gości, objaśnia­ły z powagą, że w tym starym mieszkaniu, w tej rodzinie życie bierze się na serio i że gdyby któraś z istot żeńskich, zamiesz­kujących te apartamenty, popełniła jakieś faux pas, wszystkie te zacne meble odwróciłyby się do niej tyłem, a drzwi same by się otwarły, aby wypuścić ją i na zawsze się za nią zatrzasnąć. – Nie należy robić z kochanki żony, a z żony – kochanki – mawiał zacny i czcigodny rejent Starzewski swoim synom, podnosząc palec do góry.

Dom Starzewskich pachniał chorobą, jak później stwierdziła Samozwaniec. Stałym zwyczajem był zakaz otwierania okien. Siostra Jana zmarła w wieku w dwudziestukilku lat na gruźlicę, starszy brat- Maciej, palił niezliczone ilości papierosów w tych niewietrzonych pomieszczeniach. Choroba tez połączyła Magdę i Jana. Pewnego razu kiedy umówieni byli jak zwykle na schadzkę na moście Dębnickim, Magdalena nie przyszła. Jan czekał godzinami w wiosennym deszczu. Przemoczenie to spowodowało ostre przeziębienie. Przestraszona Magdalena, przekroczywszy zasady dobrego wycho­wania, które zabraniały panience z „towarzystwa” odwiedzać młodego człowieka w jego mieszkaniu, nawet gdyby był umiera­jący, weszła w próg domu Starzewskich, aby z niego już nie wyjść. Zebrana u „wezgłowia” chorego rodzina przyjęła ją już jako narzeczoną i w kilka dni później ojciec Starzewski, bardzo godny i uroczysty, w długim tużurku i spodniach w paseczki, przy­szedł do Marny Kossakowej oświadczyć się o rękę panny Madzi. Państwo Kossakowie byli w wielkiej rozterce. Młodemu Starzewskiemu nie można było nic zarzucić: był mądry, uczony, na dru­gim roku prawa, mówił ślicznie po francusku… jego ojciec ucho­dził za ciężko zamożnego pana. Wiedzieli jednak, że atmosfera arty­styczna źle się łączy z atmosferą mieszczańską i nie przypuszczali, aby ich córka mogła się w niej dobrze czuć.

Starzewski nadąsał się, zachmurzył i nie puścił więcej pary. – Madzię trzeba będzie po ślubie odizolować od tej całej cyganerii, dla której nie ma nic świętego, nawet wojna – pomyślał za­pewne. Wojciech nie lubił Starzewskiego; ten młody prawnik i przyszły dyplomata, który nie jeździł konno i nie miał żadnej, prezencji, który poza tym był bratankiem Rudolfa, redaktora „Czasu”, zawsze wrogo do Kossaka nastawionego, bardzo mu na zięcia nie odpowiadał. O innym marzył mężu dla swej ukochanej Magdusi. Toteż oboje ze starszą córką obrzydzali jej go, jak mogli, chociaż doprawdy nic właściwie ujemnego nie można mu było za­rzucić. Był tylko stworzeniem z całkiem innej klatki i ta inność właśnie tak raziła Wojciecha. Dodatkowo Madzia czuła się rozgoryczona… pierścionkiem zaręczynowym. Była to zwykła złota obrączka z szafirem, a nie wielki pierścień godny damy z dobrego domu. Na dodatek, tylko raz posłał narzeczonej kosz białych róż.Nauczony nadmiernej oszczędności kwieciste kosze zamieniał na pęki kwiatów polnych. Jedno i drugie było powodem ciągłego ironizowania w domu Kossaków.
Ostatecznie Magda wzięła sprawy w swoje ręce i postanowiła zakończyć dwuletnie narzeczeństwo. Została panią Starzewską wiosną 1921 roku. Ślub miał miejsce w kościele świętej Anny.

Po uroczystości kościelnej odbyło się wesele. Po nim zaś państwo młodzi pojechali do Gdańska. Prawdopodobnie zupełnie inaczej wyglądała noc poślubna młodszej z sióstr skoro nazajutrz zatelefonowała do domu z informacją, małżeństwo to wspaniała instytucja.

Jednak szybko odezwały się mankamenty wspólnego pożycia. Po podróży poślubnej w Trójmieście małżonkowie osiedlili się w stolicy. Zamieszkawszy z mężem w Warszawie, Madzia, z dobrobytu, do którego była przyzwyczajona od dziecka, znalazła się nagle w jednym ubożuchnym pokoiku, skazana na dokuczliwe, drobno-mieszczańskie oszczędności, brak własnej służącej i codziennej gorącej kąpieli. A Wojciech też zaciął się i postanowił, że skoro ojciec Starzewski, taki bogacz, nie chce synowi nic dawać – to on też nie będzie swojej córce wypłacał miesięcznej renty. Oczywiście pierw­szy załamał się Wojtek i zdecydował wypłacać Magdusi 500 fran­ków francuskich co miesiąc. Ojciec Starzewski pozostał niezłomny i tylko kupił młodej parze w Ząbkach pod Warszawą grunt na budo­wę willi, co, rozłożone na raty, nie było znów takim zbytkiem. Jan, już jako doktor praw, otrzymał posadę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i gdzie kolegował się z Iłłakowiczówną, która miała tytuł radcy, z czego była o wiele bardziej dumna niż ze swoich wierszy. Snobistyczne i dyploma­tyczne znajomości nie szły zupełnie w parze z małym i skromnym pokoikiem, który młode małżeństwo wynajmowało na stałe w pensjonacie pani Brykczyńskiej na rogu ulic Zgoda i Brackiej. Pokoik ten przedzielony kotarą tworzył miniaturową sypialnię, złożoną z dwóch bliźniaczych łóżek oraz dwóch ,,nachtkastlików”, i malutki salonik, w którym stały wyściełane pensjonatowe foteliki, kanapka i stół.
O swoich zdolnościach pisarskich nie miała jeszcze zielonego pojęcia. Była zupełnie normalną panią domu, która bardzo lubiła przyjmować gości i której mąż spraszał różne ważne osobistości, jak: generała Sikorskiego z żoną, z którym żył w wielkiej przyjaźni, generała Szeptyckiego, państwa Zaleskich z MSZ i innych.

Po dwóch miesiącach pobytu w Warszawie Madzi zrobiło się podczas obiadu bardzo niedobrze, potem przyszły bardziej nie­pokojące objawy, więc oboje z mężem wybrali się do znajomego ginekologa, prof. Zaborowskiego. Ten po zbadaniu pacjentki po­wiedział tylko jedno słowo, ale jakżeż brzemienne w skutki: ciąża. Nie pomógł prezent jaki otrzymała od ojca z okazji ślubu. A prezentem tym był irygator. W jakiś czas później Madzia zaczęła gorączkować i kaszleć. Dr Gluziński, specjalista od płuc, orzekł, że ciąża powinna być przerwana. Przyjechała na to wszystko Mama i za­brała córkę do Krakowa. Zacny dr Majewicz uratował dziecku życie, twierdząc, że jego zdaniem stan płuc Magdaleny nie jest wcale groźny i kilkumiesięczny pobyt w Zakopanem powinien jej pomóc. Lilka Pawlikowska błagała Madzię na kolanach, aby się dziecka pozbyła.

W czasie pobytu w zakopiańskiej willi Kossaków, będąc pod opieką matki i siostry, szybko dochodziła do zdrowia. Wówczas też odkryła w sobie talent pisarski. Sławę parodystki Magdalena zawdzięcza w znacznym stopniu siostrze i jej ówczesnemu mężowi – uroczemu Jasiowi Pawlikowskiemu. Podczas zakopiańskich wieczorów w siedzibie Pawlikowskich na Kozińcu urządzali zabawy literackie. ”Podczas jednej z takich zabaw towarzyskich urodziła się sponte sua opowiastka satyryczna na przerost snobizmu w ówczesnym społeczeństwie, szczególnie ziemiańskim. Każdy szanujący się hreczkosiej musiał mieć tytuł, koligacje, nie mówiąc o herbach. Magda zapisała to i owo, czerpiąc inspirację z przedwojennej podróży do Wenecji. Pokazała swoje dzieło siostrze, która zobaczyła w tym parodię „Trędowatej” autorstwa Mniszkówny. Zaczęły się przeróbki. W rezultacie urodził się tomik „Na ustach grzechu” autorstwa ich trojga: Lilki, Jasia i Madzi”. Kiedy jednak uradzili wspólne wydanie książeczki, Magdalena tak wykłócała się o swój pomysł, że Pawlikowscy odpuścili. – Mam pseudonim świetnie dopasowany do całej tej naszej zabawy – powiedział Jaś Pawlikowski do szwagierki. – Po prostu Magdalena Samozwaniec – przecież nic innego nie jesteś! I od tej chwili Magdalena Kossak-Starzewska przekształciła się w Magda­lenę Samozwaniec.

Ale zanim pismo poszło do druku, kilka miesięcy wcześniej ukazał się debiutancki tomik poezji Marii Pawlikowskiej zatytułowany „Niebieskie Migdały”. Był to rok 1922. Tomik poezji był owocem potajemnych spotkań Marii z Pawlikowskim, kiedy to ona jeszcze była w związku małżeńskim z pierwszym mężem. Swe odwiedziny w Kossakówce Pawlikowski tłumaczył zabiegami o rękę Magdy. Sama Magda była oczywiście wtajemniczona w ten miłosny spisek.
Kilka miesięcy potem zadebiutowała młodsza z sióstr wydając wspomniane „Na ustach grzechu”.

Oba dzieła były wydane nakładem własnym

O ile na poezję Pawlikowskiej tatuś wyłożył pokaźną sumkę pozwalającą na jej wydanie, o tyle, Magdalena dopuściła się kradzieży. Zawbrawszy kilka sztuk matczynej biżuterii, spieniężyła ją i w ten oto sposób uzyskała potrzebne fundusze. Ale o ile „Na ustach” przyniosło od razu ogromny dochód (nakład rozszedł się w przeciągu dwóch tygodni), o tyle „Niebieskie migdały” leżały całymi stosami na strychu Kossakówki i księgar­nie niechętnie je kupowały za gotówkę. Pawlikowscy uważali uka­zanie się zbioru wierszy Marii za objaw zupełnie w ich rodzinie naturalny. Wszyscy prawie, z którymi się bliżej zetknęli, mieli wybitne zdolności i talenty, już nie mówiąc, że i Michał był jakoby znakomitym poetą – no a Jaś, ten, gdyby chciał, zapędziłby Lilkę w kozi róg. Pierwszy próbny egzemplarz na „Na ustach Grzechu” wyszedł z druku kiedy Magdalena powiła zdrową córeczkę.
Sukces „Na ustach grzechu” był tak wielki i niespodziewany, jak to się tylko zdarza w powieściach lub na scenie. Magdalena, kopciuszek rodziny Kossaków – gdy w gronie familijnym powie­działa jakiś dowcip, to nikt się nie śmiał – stała się nagle osobą sławną. Do jej rozgłosu przyczynił się niemało nie­oceniony Kornel Makuszyński, przyjaciel Tatki, który w „Kurie­rze Warszawskim” napisał o jej parodii wspaniałą recenzję, ujaw­niając incognito autorki:
Nazwiska jej nie zdradzę – pisał autor „Słońca w herbie” – powiem tytko, że jej ojciec jest sławnym malarzem koni, a jej dziadek był też słynnym batalistą…

Za przykładem Makuszyńskiego pojawiły się pochlebne recen­zje i w innych pismach. Pierwszy nakład książki był po dwóch tygodniach zupełnie wyczerpany i Krakowska Spółka Wydawnicza natychmiast zamówiła u Magdaleny drugi – w ilości trzech tysięcy egzemplarzy, co było wówczas cyfrą bardzo pokaźną.

Gdy obie siostry były młodymi mężatkami, panowała moda na tak zwane „sisters”, które identycznie ubrane i tak samo ucze­sane występowały w cyrkach i nocnych lokalach. Obie Kossakówny stały się w literaturze polskiej takimi właśnie sisters. Zwykle lubiły one ubierać się mniej więcej jednakowo i czesać się też po­dobnie. Wynikało to przede wszystkim z drobnych zazdrości. Gdy jedna sprawiła sobie coś, w czym jej było do twarzy, druga natych­miast pragnęła mieć to samo, zresztą przyzwyczajono je w dzie­ciństwie do tego, bo Mama ubierała jednakowo obie córki. Tak ubrane wychodziły na ulice Krakowa, a później Warszawy, do której wróciła Magdalena po narodzinach córki. W takiej atmosferze obie siostry poznały Juliana Tuwima. Z nim to właśnie pojechały na wczasy do Sopotu, za zarobione przez Magdę miliony. Kariera młodszej z sióstr nabierała rozmachu. Kariera Marii szła wolno i jakby w cieniu. Tuwim zachęca Pawlikowską, aby posłała wiersze do „Skamandra”, gdzie drukują swoje utwory oni trzej, poza tym Ludwik Morstin, Staff, Kasprowicz, Iwaszkiewicz, Wierzyński, Karski, Podhorski-Okołów, doskonały prozaik Stanisław Baliński, Iłłakowiczówna, Bronisława Ostrowska i wielu innych. Być drukowanym w „Skamandrze” to już pozycja i nie byle kogo tam przyjmują, tak jak później w „Wiadomościach Literac­kich”.

Magdalena po sukcesie „Na ustach grzechu” stała się w War­szawie osobą modną i rozchwytywaną. Tuwim z Lechoniem napi­sali szalenie dowcipną „Szopkę”, do której przezabawne kukiełki wykonali Zaruba z Daszewskim. W tej „Szopce” występowała znakomita para: Wojciech Kossak z córką Magdaleną. Kukiełce, która przedstawiała autorkę popularnej parodii, uszyła Leopoldowa Starzewska piaskowe sak-palto, takie, w jakim Madzia często chodziła, i duży z fantazją nałożony kapelusz. Być bohaterem tej szopki to nie byle co, to był zaszczyt, jak niegdyś w krakowskim „Zielonym Baloniku”. Ten zaszczyt nie spotkał nawet lepiej się zapowiadającej starszej siostry. Magdalena chodziła po Warszawie dumna niczym paw.

Wówczas w warszawskim towarzystwie modne stały się tak zwane fajfy. Nie było to nic innego jak czerpanie z kultury i tradycji anglosaskiej picia herbaty o godzinie siedemnastej. Choć przyznać należy, że w przeciwieństwie do Anglików, nie tylko herbatą się raczono. Samozwaniec początkowo bawiła się tą nową tradycja, ale szybko ją ona znudziła. Wolała w małżeńskim, wynajętym mieszkanku czekać na ulubionego przyjaciela Antoniego Słonimskiego. Poeta przychodził z flaszką, a Samozwaniec robiła kanapki do kieliszka. Dzieckiem tych spotkań była humoreska „Czy chcesz być dowcipny?” Madzia, oczadzona powodzeniem i jak zwykle gwałtownie poszukująca zarobków, poszła z tym do naczelnego redaktora „Kuriera Polskiego”, Ignacego Rosnera. Redaktor Rosner, czło­wiek o niezwykłej zresztą inteligencji i poczuciu humoru, zakupił purnonsensowe humoreski i począł je natychmiast drukować w powieściowym odcinku. Młodzi satyrycy, których nazwiska figuro­wały jak byk tłustymi czcionkami, podzielili się honorarium do połowy. Utwory wydawano w odcinkach w 1922 roku. Biedny, zupełnie normalny i nie rozumiejący tego rodzaju dowcipu Wojciech Kossak wpadł w istną rozpacz, gdy w „Kurierze Polskim” zaczęły się ukazywać dzień po dniu te dla niego niesa­mowite brednie.

– Magdusia, Magdusia, coś ty uczyniła, moje nieszczęsne dziecko, jak ja się teraz ludziom na oczy pokażę!
Sława jak widać ma dwa oblicza. Podobnie w czasach nam współczesnych. Można stojąc na piedestale być zarówno wychwalanym jak i opluwanym. W satyrycznym miesięczniku „Marchołt” ukazał się artykuł Nowaczyńskiego pod tytułem: „Zmierzch Magdalenki Samozwa­niec”, gdzie Adolf, zaciekły antysemita, po „ojcowsku” radził młodej autorce, aby się opamiętała i przestała zadawać z tymi, „którzy- pragną zażydzić jej rdzennie polski humor”. Całe tak zwane „dobre towarzystwo” warszawskie, w którym grasowały ciotki i kuzynki Madzi, odwróciło się od niej, żałując wielce tego biednego Kossaka, że ma taką córkę! Tylko „matka geniu­szy” spokojnie tego wszystkiego wysłuchiwała ciesząc się, że jej młodszą córkę drukują i nawet napadają na nią w czasopismach.

W rok później stała się rzecz, która przesądziła o małżeństwie Magdaleny

Ale zacznę od pewnego wydarzenia. Wielką sławę zyskała sobie jako wróżbitka pani Mirta Noel, która wróżyła z ręki i z kart. Kiedyś spotkała w pewnym eleganckim towarzystwie Magdalenę, która właśnie była rok po ślubie ze swoim pierwszym mężem, Starzewskim.

– Nie będzie pani z mężem szczęśliwa – rzekła, wpijając w jej dłoń wzrok czarny i przenikliwy – i do trzech lat będzie pani rozwódką. – Ta przepowiednia sprawdziła się dokładnie i Madzia odtąd głosiła wokoło, że pani Mirta jest wielką jasno­widzącą.

Wiosną 1923 roku Jan Starzewski otrzymał nominację na drugiego sekretarza poselstwa polskiego w Bukareszcie. Madzia aż piszczała z radości. Koń, na którego posta­wiła najwyższą stawkę – wygrał! Przecież całe jej małżeństwo było po to, aby z domowego podwórka wyrwać się na szeroki świat. To słowo równało się dla niej ze słowem „szczęście”. Zagranica – i to w jakich warunkach: dyplomacja, wielki świat, zagranicznicy! Poselstwo polskie w Bukareszcie mieściło się wówczas na Calea Victoriei w wynajętym od jakichś rumuńskich książąt pa­łacyku, który przedstawiał szczyt złego smaku i tandetnego prze­pychu: marmurowe schody ze złoconymi balustradami, aksamitne purpurowe kotary, złocone stiuki i boazerie. Styl wiktoriański w najgorszym wydaniu, a poza tym całe urządzenie jak gdyby przeznaczone dla nadludzi, dla kolosów: okna i piece sięgające nieomal sufitu, fotele obite pluszem, tak obszerne, iż mogłyby pomieścić przytuloną do siebie zakochaną parę, olbrzymie lustra w złoconych ramach, łoża na cztery osoby, ozdobione głowami lwów i stojące na złoconych łapach, a na ścianach niemieckie oleodruki, tak zwane landszafty, w kosztownych ramach, i fotografie rodzinne.

Mimo wszystko dyplomatyczne początki Magdaleny układały się pomyślnie. Idąc wzdłuż Calea Victoriei Madzia wstępowała zawsze w południe do słynnej cukierni Capsa. O takich słodyczach jakie tam były mogło się jej dawniej tylko śnić. Chałwy we wszyst­kich smakach, sorbety, rachaty różane, miód turecki, kandyzo­wane owoce, fiołki w cukrze i makagigi. Przy drzwiach wejścio­wych stała olbrzymia kadź z bitą śmietaną, którą można było sobie gratis nakładać na talerzyki, ile się chciało. Mimo wszystko pewne kwestie zaczęły jej przeszkadzać, żeby nie powiedzieć- drażnić. Tandetny i teatralno-kiczowaty przepych jak w polskiej legacji, tylko doprowadzony do potęgi. Marmury, purpury i złocenia, kotary, plusze i duch starej królowej Carmen Sylvy, unoszący się nad wszystkim. Ciągła nauka etykiety. Oraz jej pozycja. To już nie była słynna satyryczka Samozwaniec z kręgów artystycznej elity Krakowa i Warszawy. Zrozumiała, ze spadła na drugą pozycję. Pierwsze skrzypce grał teraz jej małżonek. Ona już nie była Samozwaniec, ale Magdalena Starzewska. Nie tyle nikogo nie interesował jej humor czy cięta riposta, ona musiała je stłumić w sobie w ramach obowiązującej etykiety.

Bywała na operetkowym dworze starego króla Ferdynanda. Grała w brydża z przyszłym królem Rumunii, Karolkiem, i tańczyła na kostiu­mowym balu w ambasadzie angielskiej z późniejszym królem angielskim, ojcem Elżbiety, przebranym za rumuńskiego chłopa. Zdarzyło się też kilka pomyłek. Niestety zagrażających pozycji jej małżonka. Raz na bankiecie w poselstwie francuskim wypiła szampana duszkiem i zapaliła papierosa, co poskutkowało torsjami w holu głównym poselstwa. Te niepowodzenia i niemożliwość odnalezienia się w nowej sytuacji wpłynęły na wyjazd Magdaleny do kraju. W 1925 roku była z powrotem w Krakowie.

Szczególnie entuzjastycznie była powitana przez Marię, która stwierdziła, że odtąd razem będą chodziły do teatru. Słowo teatr jest tu kluczowym. Lilka w tym czasie bardzo zajmowała się kabałą i miała spe­cjalne karty, na których porobiła sobie napisy: „dentysta”. „wschód słońca”, „poprawa losu”, „praca bez wytchnienia”. „pech na całej linii”, „duża forsa”, „nowy amant”, „miłość bez granic”, „sto procent pustki” etc. Między owymi kartami, którymi stawiała kabałę sobie i siostrze, była także jedna z napisem „teatr”. Ta karta wciąż u niej wychodziła na pierwszym miejscu, ale co było dziwniejsze, że w kabale, jaką stawiała siostrze, również się ona ukazywała. Dochodziło nawet do spięć pomiędzy pisarkami. Tak jak kiedyś dziewczynki sprzeczały się o grzechy jakie popełniły, tak teraz o to, która zostanie dramatopisarką. W pewien letni wieczór Maria wzięła ze sobą ołówek i zeszyt, miskę bobu i poszła do ogrodu. Pisała bez przerwy, nie przyszedłwszy na obiad, i wieczorem cała trzyaktowa komedyjka pod tytułem „Szofer Archibald” była gotowa. O godzinie dwunastej, a nadmieńmy, że cała rodzina nigdy nie kładła się spać wcześniej jak o pierwszej w nocy, Lilka, dumna i szczęśliwa, zabrała się do czytania głośno swojego pierwszego utworu scenicznego. Komedyjka o dość frywolnej tre­ści, wzorowana na bulwarowych francuskich sztuczkach, wywoła­ła zachwyt rodziny. Komedię wystawiono w krakowskim Teatrze Miejskim im. Juliusza Słowackiego.

Magdalena nie była gorsza

Inspirację zaczerpnęła z życia krakowskich futurystów i kilka dni później przedstawiła farsę „Malowana żona”, którą wydało warszawskie wydawnictwo. Już tu widzimy, że życie dwóch sióstr było burzliwe. Burzliwe były ich relacje, począwszy od waśni i kłótni, poprzez konkurencję, na siostrzanej miłości skończywszy. Słowa moje potwierdził w swych pamiętnikach Karol Estreicher, który bywając w Kossakówce i widząc kłótnie dwóch sióstr niejednokrotnie uciekał stamtąd jak poparzony. Obie premiery odbyły się w Teatrze Warszawskim. Wszyscy myśleli, że „Malowana żona” będzie klapą, ale przychodziły na nią masy widzów, a teatr był zapełniony przez kilka tygodni. Sztuka starszej siostry też przyniosła sukces i to większy. Boy Żeleński pisał, iż zdolne bestie są te Kossaki, a Słonimski, że Pawlikowska, chciała napisać zwykłą sztukę dla zwykłego teatru, ale nie tylko zdała egzamin, ale się wręcz popisała.

Po tym sukcesie obie siostry wyjechały na francuską riwierę. Szalejąc za grą w ruletę, codziennie po południu jechały do Monte Carlo, zabierając ze sobą niewiele pieniędzy, aby nie za dużo przegrać. Kasyno w Monte, założone przez nie­jakiego pana Blanc, którego jedna z córek wyszła za mąż za Kon­stantego Radziwiłła, wyglądało w swojej napuszonej bieli jak cukrowe cacko. Tandetny przepych oszołamiał i wewnątrz: malo­wane plafony, rzeźbione stiuki, złocenia i dostojne kotary. Co też stało się przyczyną rozwodu.

Ale Pawlikowską i Samozwaniec nie tylko kabała interesowała. Zajęły się modnym wówczas spirytyzmem. Wywoływanie duchów miało niesamowity urok, toteż obie nasze siostry paliły się do seansów spirytystycznych i coraz to organizowały je w salonie na Kossakówce ku wielkiemu niezadowoleniu Mamy: spowiednik jej stanowczo sprzeciwił się takiemu wglądaniu w bo­skie tajemnice; nazywał to „nieczystymi siłami”, które działają ,, na niekorzyść człowieka i mogą go nawet doprowadzić do obłędu, w czym nie był daleki od prawdy. Ale ponieważ nic w naturze nie ginie, więc te seanse na Kossakówce przyczyniły się do napisania przez Marię Pawlikowską całego tomiku prześlicznych wierszy pod tytułem „Profil Białej Damy”, wydany w 1930 roku. Poetka miłości zajmuje się zaświatami tylko tyle, ile jej po­trzeba, aby stworzyć nowy wiersz tętniący życiem i miłością do życia. Jej wiara w „pozagrobówkę”, zwaną tak przez jej dowcipną siostrę, jest dość nikła, co się wyraźnie daje – odczuć w rozdziera­jąco smutnych wierszach o płytach zmarłego tenora Carusa.

Ale tymczasem wróćmy do zawirowań małżeńskich obu sióstr. Po wyjeździe z Bukaresztu małżeństwo Magdaleny zawisło w próżni. Co się działo ze związkiem pani Pawlikowskiej. Cóż, określenie „zawisło w próżni” byłoby nieadekwatne do tego co się działo na przestrzeni lat. Czy można by je określić mianem niebytu, nie wiem. Może mianem otwartego związku? Też nie jestem pewny. Po pewnym czasie Jan Pawlikowski miał dość zakopiańskiego Kozińca i willi projektowanej przez Witkiewicza, miał dość Krakowa. Mimo, iż nie miał wymaganego wykształcenia, postanowił, wzorem szwagra zrobić karierę w dyplomacji, gdzie tylko jego piękna aparycja i znajomość języków dawały mu pole do popisu. Chciał podbijać Europe i to niekoniecznie w towarzystwie żony. Wyjechał początkowo do Wiednia. W dyplomacji nie poszło więc związał się z kabaretem półwłoszki, półaustriaczki, żony rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego- Rity Sacchetto. Przybrał pseudonim Książę Orłow i tańczył na wiedeńskich scenach zakrywając twarz maską.

Scena, taniec i kabaret służyły romansom

Pawlikowski zawiązał znajomość z jedną z tancerek, niejaką Wally Konchinsky. Ona zgrabna, bezpruderyjna, młodsza od żony o 12 lat, spełniała zachcianki kochanka. Jan Pawlikowski przebywał wówczas na francuskiej riwierze, odwiedzała go prawowita małżonka. Dochodziło do kuriozalnych sytuacji. Kiedy Maria przyjeżdżała do męża, ten lokował swoją kochankę w innym pensjonacie. Maria, nie wiedzieć czemu, godziła się na takie rozwiązanie. Nawet na zakupach kupała jej sukienki i pantofelki. Apogeum przyszło, gdy Pawlikowski zaproponował Marii, która nigdy nie chciała mieć dzieci, by adoptowali dziecko jego i jego kochanki. Tego poetka nie wytrzymała. Małżeństwo unieważniono w 1929 roku, a Pawlikowski poślubił Wally. Być może początkową zgodę na zdradę Maria vel Lidka wyniosła z domu rodzinnego. Patrząc na ojca i jego flamy, wyrobiła sobie pojęcie ”dobrego męża”, który żonę zdradzał, ale dbał o nią, no i zawsze wracał. Zaprzyjaźniona z rodziną Kossaków Edyta Gałuszkowa-Sicińska wspominała, że ”Kossakowa była bardzo tolerancyjna w stosunku do pięknego Wojciecha. Przy pewnym obiedzie, na którym była u nich panienka z bardzo arystokratycznego domu, Mamidło podobno wykrzyknęło: Wojteczku, ależ ta mała to wykapany ty!. A to rzeczywiście była jego córka”.

Maria, też miała nieco za paznokciami, ale cóż się dziwić zdradzanej żonie, zwłaszcza, że powoli kończyła się epoka żon uległych bezpretetensjonalnie przyjmujących zdradzających mężów. Po rozpadzie małżeństwa z Pawlikowskim, ale nieformalnym rozpadzie, gdyż unieważnienia jeszcze nie było, Maria nawiązywała kolejne romanse. Jednym z jej wybranków był sam Witkacy, którego uwiodła w Zakopanem. Celowo piszę, że to ona była zdobywcą, gdyż sam artysta wspominał później, iż był jedynie chwilową zabawką i kaprysem poetki. Sytuacja ta niestety odbiła się niekorzystnie na gruncie rodzinnym, bowiem żoną Witkacego była kuzynka naszej bohaterki. Później nawiązała korespondencyjną znajomość z portugalskim lotnikiem i poetą Jose Sarmento de Beiresem. Wymiana ognistej korespondencji trwała pewien czas, aż oboje postanowili się spotkać… w Paryżu. Niestety miłosną schadzkę w mieście miłości udaremniła małżonka lotnika. Wkrótce Pawlikowska miała spotkać swoją miłość największą- Stefana Jerzego Jasnorzewskiego, ale o tym nieco później.

W tym czasie Magda skorzystała z zaproszenia męża, pana Starzewskiego i wyjechała do Rumunii. Tym razem wzięła ze sobą siostrę dla towarzystwa, co spowodowało zadowolenie męża- dyplomaty. Obie panie z dala trzymała się wszelkich fixów i spotkań na szczeblach politycznych. Zwiedziły nie tylko Rumunię, ale i Bosfor z Konstantynopolem.
W pewnym momencie swoich wojaży kobietom zabrakło gotówki. Jak się okazało Maria była niezwykle zaradna w kwestiach finansowych. Po rozwodzie z Pawlikowskim dokładnie oszacowała wartość odszkodowania i skrupulatnie pilnowała kolejnych wpłat. Zawsze ceniła zarabiane przez siebie pieniądze, zwłaszcza te, które przynosiły jej utwory. Za samą  poezję nie uzyskiwała specjalnie dużych kwot, ale za sztuki teatralne już tak. Kiedy życzyła sobie zbyt wysokiego honorarium zwykła mawiać: „nie oznacza to wcale, że przewróciło mi się w głowie, bo to już dawno się stało”. Niestety duże kwoty wydawała na rzeczy zbyteczne: kolejne niepotrzebne kosmetyki, bluzki, czy amulety i talizmany. Jak zatem poradziły sobie nasze panie w Konstantynopolu? Maria miała naszyjnik z brylantami, jaki otrzymała od matki w prezencie ślubnym. Lilka wydłubała jeden z większych brylantów i zadowolona ze swojego pomysłu wyszła na miasto. Kupiła sobie orzeszków, trochę cukierków i wstąpiła na kawę do jednej z tych małych tureckich kawiarenek, gdzie ze skrzyżowanymi nogami na poduszkach sie­dzieli, nie zwracając na nikogo uwagi, poważni brodaci prorocy w turbanach, odurzeni dymem z „nargilów”, które przechodziły z rąk do rąk i z ust do ust bez żadnej obawy zakażenia. Co drugi dzień odbywało się to samo: rano Lilka wydłubywa­ła z broszki następny brylant, szła z nim do handlarzy, którzy – zmówiwszy się między sobą – dawali jej ceny coraz to niższe. Do restauracji nie chodziła wcale, żyła tylko owocami, kawą i sło­dyczami, które były bardzo tanie.

Boże Narodzenie roku pańskiego 1927 było ostatnim, które Magdalena spędziła z mężem. Święta zorganizowano w rodzinnej Kossakówce. Przy wigilijnym stole ojciec- Wojciech Kossak ponownie dał do zrozumienia, iż nie akceptuje małżeństwa młodszej córki ze Starzewskim. Stwierdził, iż spotkał w łazience zupełnie obcego mężczyznę, który w piżamie przechadza się po jego domu. Ojciec nigdy niezaakceptował tego mezaliansu. A samowolna decyzja Magdaleny wywołała rodzinne oburzenie. Kossak choć kochany przez wszystkich był rodzinnym dyktatorem. Córki zmieniały garderobę lub zmieniały uczesanie gdy tylko ojciec stwierdził, że zwyczajnie mu się nie podoba.
Lilka, dbając bardzo o swoje zdrowie, przestała palić papiero­sy. Paliła tylko i wyłącznie wówczas, kiedy szła na konferencję do któregoś z dyrektorów teatru. Kupowała wtedy pudełko papie­rosów „korale” z czerwonym ustnikiem, kładła je do złotej papierośniczki i podczas owych rozmów paliła jednego po drugim w ogromnym zdenerwowaniu, aby potem znów nie palić przez kilka miesięcy. O ile do rozmów z dyrektorami teatrów potrzebowała jakiejś specjalnej podniety, o tyle do pisania nie używała ani niko­tyny, ani kawy. Mogła pisać wiersze i sztuki teatralne wieczo­rem po kolacji w rodzinnym gronie, klęcząc na krześle, na które podścielała sobie poduszkę, stawiając maszynę na stole. Niektórzy mówili, że Pawlikowska zwyczajnie gubi wiersze i kilka wybitnych udało się uratować od zapomnienia. Średnio, regularnie, co dwa lata jest wydawany kolejny tomik poezji.

Magdalena wcale nie pozostawała w tyle

Przyszedł 12 maja 1926 roku. Słynny Zamach Majowy inspirowany przez marszałka Piłsudskiego. Jak głosi plotka, a w każdej jest odrobina prawdy, Kossak nie chciał już finansować pomysłów córki, więc ta podjęła się zamówienia i w przeciągu jednej nocy napisała „Kartki z pamiętnika młodej mężatki”. Jest to żarobliwa nowela ukazująca zamach majowy widziany oczyma młodej, nie koniecznie inteligentnej kobiety. Bohaterka opisuje wszystko, co widzi z okien hotelu „Bristo”, gdzie jak wiemy Kossak miał swoja pracownię.
Magadalena ciągle przebywała na riwierze, czasem tylko odwiedzając kraj. Jaś Starzewski próżno nawoływał swoją krnąbrną żonę, aby opuściła Riwierę i powróciła do niego do Bukaresztu. Odpo­wiadała mu wciąż, iż musi tu siedzieć dla zdrowia, ponieważ gorączkuje (co było nieprawdą). Wysłał jej w końcu „list rozwo­dowy”, pełen górnolotnych frazesów i napuszonych słów na­brzmiałych goryczą, zaznaczając, iż jako powód do rozwodu podał „złośliwe, opuszczenie męża”. Ten list zakończył słowami: „całuję twoje ręce – Jan”. Humorystka odpowiedziała mu, że się chętnie na rozwód zgadza, parodiując jego zbolały i napuszony styl.

Ów list jako wyraźny objaw złośliwości i cynizmu jego złej żony podał później Jaś w procesie rozwodowym jako dowód rze­czowy przeciwko niej. Między tymi dowodami był również, pisany na specjalne żądanie Starzewskiego, list posła Wielowieyskie­go, treści następującej:

Niniejszym oświadczam, że pani Magdalena z Kossaków Starzewska stanow­czo nie nadawała się na żonę dla dyplomaty, zachowując się nieodpowiednio i nie­taktownie. Czy męża zdradzała – nie wiadomo, ale w każdym razie dawała tego pozory.

Obie siostry były więc teraz rozwódkami i znów jak za panień­skich czasów mieszkały na Kossakówce na pięterku, oddając się z zapałem swojej twórczości i sprawom sercowym, które Lilka brała zawsze poważnie, a nawet tragicznie – a Madzia lekko i z uśmiechem, przemieniając się raz w motylka, a raz w kwiatek…

Lilka napisała w czasach porozwodowych piękną i poetyczną sztukę pod tytułem „Kochanek Sybilii Thompson”, która działa się w czasach, jakie nastąpią za lat pięćdziesiąt. Główną boha­terką owej sztuki była sześćdziesięcioletnia babcia, odmłodzona jakąś nowoczesną metodą polegającą na tym, że z całego zespołu pięknych dziewcząt magicznym sposobem przelewa się siłę wi­talną i młodość w organizm starego człowieka. Zabieg ów jest sza­lenie kosztowny i bardzo niebezpieczny, ponieważ w razie nieudania się pacjent może umrzeć na miejscu. Ta prorocza sztuka, w której „wieszczka” przeczuła w dużej mierze nowoczesne czasy, mogła była odnieść olbrzymi sukces, gdyby dyrektorem Teatru im. Słowackiego w Krakowie był kto inny, a nie Zygmunt Nowakowski. Zygmuś, sam będąc autorem dramatycznym, prawdopodobnie pozazdrościł Pawlikowskiej tej sztuki i obsadził rolę babci tak nieodpowiednio, że sztuka, mimo kosztownych kostiumów i pysznych dekoracji, szła zaledwie tydzień, po czym zeszła z afisza bezpowrotnie, chociaż miała bardzo dobrą prasę.

Samotność poetki nie trwała długo

Maria poznała Jasnorzewskiego. Przyjacielem rodziny był pilot Mieczysław Lisiewicz. Kiedy leżał ciężko chory w swoim mieszkaniu odwiedzany był przez Wojciech Kossaka i Marię. To tam dwukrotna rozwódka poznała pułkownika Jasnorzewskiego, który szybko zaczął bywać w Kossakówce. Jasnorzewski był przystojny, miał urok osobisty, uchodził za wojskowego amanta, lubił brydża, poflirtować, popić i pogadać. Zaczęli się spotykać. Byli dla siebie stworzeni. Ona była ulotna i krucha, a on nad wyraz realny. Otoczenie poetki było zaskoczone, co ona mogła widzieć w wojskowym lotniku, który nawet nie znał francuskiego.

Mimo iż rodzice byli przeciwni temu mariażowi doszło do ślubu w czerwcu 1931 roku. Uroczystość odbyła się w Poznaniu, gdyż tylko na terenie dawnego zaboru pruskiego można było uzyskać ślub cywilny. Pobrali się bez zgody i obecności rodziców panny młodej. Natomiast pan młody napisał do rodziców depeszę: „znalazłem egzotyczny kwiat, którego nie opuszczę”. I nie opuścił jej aż do śmierci. Państwo Jasnorzewscy zamieszkali w maleńkiej kawalerce położonej blisko rodzinnej Kossakówki, która należała do Marii. Jerzy okazał się troskliwym i dobrym mężem, a Maria miała w końcu znaleźć spokój. W ich domu zamsze panował półmrok. Maria uważała, że takie światło jest najlepsze dla jej pisania i zdrowe na cerę, gdyż oświetlenie sufitowe jest zabójcze. Lotkowi, bo tak Jasnorzewskiego nazwała Samozwaniec, zupełnie nie przeszkadzały takie nawyki żony. Tolerował jej wiarę w okultyzm, magię, przepowiednie i horoskopy. Ona też była tolerancyjna, zwłaszcza wobec jego flirtów. One chyba były kontrreakcją, na fakt, iż Marią zawsze interesowały się bataliony mężczyzn, co męża doprowadzało niekiedy do szału. Jednak nieczęsto to okazywał. Sama Lilka ponoć zmieniła się bardzo po zamążpójściu. Jak twierdził Karol Estreicher, jej rysy wyostrzyły się, i zniknął powab dawnego aniołka.

A co się działo u drugiej z sióstr? Od roku 1926 Magdalena objeżdżała wszystkie większe miasta polskie ze swoimi wieczorami autorskimi, które nosiły wówczas poważny tytuł „odczyty”. Stała się prekursorką wieczorów autorskich. Potrafiła wsiąść do pociągu o świcie by spotkać się z czytelnikami. Aby zwabić publiczkę, która niezbyt chętnie chodziła na wieczory autorskie, nadawała swoim „odczy­tom” sensacyjne i niedwuznaczne tytuły: „O miłości płóciennej, papierowej i skórzanej” albo „Świadome ojcostwo”. Na wieczory z tego rodzaju tytułami, połączonymi z osobą popularnej satyryczki, ludzie biegali tłumnie, aby usłyszeć „wesołe i tłuściutkie ka­wały”.

W Poznaniu urządzał jej wieczór prywatny impresario, który brał na siebie koszt sali i podatków, a miał się z nią dzielić kasą na pół od brutta. Sala teatralna była nabita po brzegi, kasa przed­stawiała się wspaniale. Impresario miał się z Madzią obliczyć nazajutrz. Wieczorem urządził u siebie w hotelowym pokoju wielką bibę z popijawą i któryś z jego gości stłukł lustro od szafy. Całe honorarium Magdaleny poszło na zapłacenie tej szkody. Tam też poznała Artura Marię Świniarskiego, który zaprosił ją do kabaretu. Zaczęła pisywać teksty do słynnego krakowskiego kabaretu „Kukiełki u Hawełki”

Wieczny brak pieniędzy (”i Tatko nie ma ich za dużo, przysłał mi tylko taki mały czeczek”) sprawiał, że rozmieniała swój talent na drobne. W latach 30. nie było pisma, które nie drukowało np. felietonów Samozwaniec – od ”Cyrulika Warszawskiego”, ”Bluszczu”, ”Tygodnika Ilustrowanego” aż po ”Kalendarz Gazowni Krakowskiej”. Pisała sztuki teatralne, fraszki dla dzieci, robiła przekłady z francuskiego, występowała w kabaretach. Wielu zarzucało jej, że po ”Na ustach grzechu” nie napisała nic równie dobrego, że brnęła w tanie kawalarstwo, trywialność. Pytana, dlaczego nie pisze powieści obyczajowej. – Nie mam kapitału – rzekła otwarcie – muszę felietonami zarabiać, żeby dużo wydawać. Jak wszyscy Kossakowie.

Madzia co roku wydaje zbiorowe tomiki swoich felietonów pod fascynującymi tytułami: „Świadome ojcostwo”, „Mężowie i mężczyźni”, „O dowcipnym mężu dobrej Ludwiki” oraz dłuższe opowiadanie „O kobiecie, która znalazła kochanka”, a w końcu sensację – „bestseller” ówczesnych czasów – „Wielki szlem”, który w drugim, uzupełnionym wydaniu otrzymał tytuł „Maleńkie Karo karmiła mi żona”. Tytuł ten stał się wkrótce jednym z po­wiedzonek brydżystów. Głównym jej wydawcą jest Marian Kister, który wraz z Melchiorem Wańkowiczem prowadzi wydawnictwo „Rój”.

W 1930 roku w Polsce odbywał się zjazd Penclubu. Zjechali do Zakopanego ówcześni lekarze z całej Europy. Jako pisarki i autorki dramatyczne zaproszone były obie siostry. Tam poznały Julesa Romainsa, francuskiego, niezwykle poczytnego pisarza. Pomiędzy nim, a Magdaleną nawiązał się romans. Na wzór jednej z powieści Francuza zatytułowanej „Zakochani”, tak właśnie określano tych dwoje. On robił wrażenie poważnie zako­chanego. Spoglądał na nią ciepło i miękko, wtulał się ustami w jej dłoń, gdy nikt na nich nie patrzył, i ponieważ w tej epoce nosiła przeważnie kolor różowy albo różowy z czarnym, zaczął ją nazywać ma petite rose de Cracovie.

Madziusia była wzruszo­na i zachwycona. Oto zdobyła miłość nie byle jakiego człowieka, słynnego pisarza, którego powieści znane były na całym świecie. Radowała się więc tą zdobyczą i z dumną miną spoglądała na inne młode kobiety, których ten honor nie spotkał. Flirt Madzi z francuskim pisarzem trwał dalej. Madzia odgry­wała rolę,” czystej” rozwódki, pierwszy raz zakochanej, on zacho­wywał się niemal jak zadurzony po uszy student. Prawdą zaś było to, że jej przede wszystkim pochlebiała bardzo jego adoracja, a on miał ochotę „kuszować” z tą miłą, różową młodą Polką, któ­rej oryginalne uwagi i powiedzonka notował sobie w pamięci, jako że mogły mu się przydać do którejś z jego powieściowych lub komediowych postaci. Poza tym należy przyznać, że Romains był szalenie inteligentnym i bystrym panem i czarującym kom­panem, pełnym dowcipu i humoru, i w zaletach jego umysłu można się było naprawdę zakochać.

W Krakowie pozostał jeszcze kilka dni, mimo iż wszyscy cudzoziemscy goście pojechali dalej. Cały dzień włóczyli się z Madzią po mieście, które mu specjalnie przy­padło do serca. Jeździli autem Tatki po okolicach Krakowa. Byli w Ojcowie i na Bielanach. Dźwięk dzwonów z klasztoru Kamedułów, połączony z kukaniem kukułki, zafascynował go do tego stopnia, że na chwilę zapomniał o swojej „różyczce”. Stał olśniony, zasłuchany. Był prawdziwym pisarzem z krwi i kości, artystą, dla którego twórczość jest jedyną ważną rzeczą na świe­cie. Wieczorami przesiadywał na Kossakówce, gdzie kochane Mamidło, któremu trudno było wytłumaczyć, iż francuski pisarz o tak podobnym nazwisku nie jest Romain Rollandem, zaba­wiało go pięknem Jean Christophe’a. Zakochał się formalnie w hejnale z wieży kościoła Mariackiego i w swoich późniejszych listach prosił Madzię o nuty hejnału. Po kilku dniach, zmuszony wyjechać do Hanoweru, zaczął namawiać Madzię, aby koniecznie z nim pojechała. Nie zgodziła się. On, mimo, że rzadko o tym wspominał, był żonaty.

Był rok 1934. W kraju rządziła Sanacja. Zasadniczo wszyscy powinni się przyzwyczaić do rzeczywistości jaka nastała po Zamachu Majowym. W krakowskim teatrze wystawiono sztukę Zygmunta Nowatowskiego zatytułowaną „Gałązki Rozmarynu”. Był to swoisty panegiryk na sanacyjne rządy i samego marszałka Piłsudskiego. Cała rodzina Kossaków siedziała w loży. Była też Maria z mężem Jasnorzewskim. Nie bacząc na nic w ostrych słowach skrytykowała wystawioną sztukę. Ale żeby tego było mało, publicznie brała stronę opozycjonistów uwięzionych w twierdzy brzeskiej. Ktoś za to musiał zapłacić. Nie kto inny tylko mąż. Państwa Jasnorzewskich zesłano za grzechy żony do … Dęblina. Przeniesienie kapitana Jasnorzewskiego miało miejsce we wrześniu tego samego roku. Oboje zamieszkali w willi służbowej w Irenie pod tym lotniczym miasteczkiem. Dla niego nie było to problemem, ale dla niej stało się próbą, przecież była damą z towarzystwa. Dom Jasnorzewskich stał się lokalną sensacją. Małżonkowie posiadali własny samochód, co było rzadkością, na ścianach wisiały liczne obrazy Kossaków, stół był zawsze suto zastawiony, a gościli tu wybitni w tym ojciec poetki- Wojciech Kossak. Maria mimo wszystko skarżyła się na brak kontaktów towarzyskich, zwłaszcza z ludźmi na odpowiednim poziomie intelektualnym.

W czasie , gdy Maria prowadziła spokojne wiejskie życie u boku męża, w życiu Magdaleny były same zawirowania.
Magdalena zaręczona była wówczas oficjalnie z poznanym w Gdyni kapitanem łodzi podwodnej, pięknym i uwodzicielskim Youganem. Pokazywała się z nim na dansingach krakowskich, chodziła do kawiarń, popisując się nim jak dużym rasowym psem. Gdy jednak któraś z jej przyjaciółek chciała psa pogłaskać, Madzia warczała zamiast psa. Była szalenie dumna z niego i niesłychanie szczęśliwa, ale na bardzo krótko, ponieważ piękne zwierzę, prze­konawszy się, że jego narzeczona nie zarabia tak dużo, jak przy­puszczało, a posiadłość na placu Kossaka jest mocno obdłużona, zaczęło pomału wycofywać się. Straszna i niezapomniana była chwila, gdy kiedyś wieczorem na dansingu w „Feniksie”

Yougan po kilku cocktailach rzekł z ciężkim westchnieniem: „- Boję się, że moja matka nigdy się na nasze małżeństwo nie zgodzi. Jest zażartą katoliczką i nie uznaje ślubów cywilnych…”. Dodał jeszcze, że z jego pensji nie wyżyją, a ona za mało zarabia.

Niespełnioną miłość Magda przeobraziła w twórczość. Intensywnie współpracowała z kabaretem „Kukiełki u Hawełki”. Wraz ze Świniarskim stworzyli „Szopkę”, na wzór tej,jaką kiedyś wystawiano w Jamie Michalika. W prologu występowały świetne kukiełki obu twórców „Szopki” wykonane przez samego Swinarskiego – Artura we fraku, a Magdaleny w tej samej wieczorowej sukni, w której później kłaniała się publiczności. „Kukiełki u Hawełki” odbywały się codziennie wieczorem w małej salce na pięterku, wypełnionej do ostatniego miejsca. Wstęp skalkulowany wraz z konsumpcją – kieliszek wódki i kanapka albo czarna kawa i ciastko – przy­nosił autorom niezgorsze dochody.

Zyski te postanowiła wykorzystać i zafundować sobie podróż do Afryki. Na statku o dumnej nazwie „Kościuszko” znalazła się też Maria Pawlikowska- Jasnorzewska, minister Kwiatkowski i śmietanka ówczesnego świata literackiego. Na statku Magdalena poznała pewnego brunecika, z niewielki wąsem. Był to doktor Mrozowski. Dr Mrozowski czytał wszystkie książki Magdaleny Samozwaniec, co ją momentalnie przekonało, że ma do czynienia z człowie­kiem wysoce kulturalnym i oczytanym. Spojrzała na niego za­lotnie i zgodziła się, aby z nim we dwójkę oglądać Casablankę. Był przybocznym lekarzem marokańskiego sułtana i leczył wszystkie jego siedem żon, z któ­rych jedna piękniejsza od drugiej, „ale ja – w tym miejscu spoj­rzał na Madzię namiętnym wzrokiem – „kocham tylko Polki i tylko z Polką bym się ożenił. Zarabiam szalone pieniądze, z którymi wprost nie mam co robić. Mojej żonie nie zbywałoby na niczym, mieszkałaby w pięknym pałacu i cały dzień mogłaby tylko nizać perły na jedwabne sznury”.

Madzia była oczarowana tym, co mówił. Cóż za piękne życie mogłaby mieć z tym miłym brunetem z wąsikami, w kraju pełnym słońca i wszystkich kolorów tęczy. Wybrali się też na wycieczkę do Marakeszu. Magdalena była oczarowana medykiem. Postanowili by ich związek był oficjalny. Doktor Mrozowski wymówił sobie, aby ich zaręczyny były oficjalne i prosił Madzię, by po sutym obiedzie na statku, na który go zaprosiła, pobłogosławił ich sam minister Kwiatkowski. Lilka spoglądała tylko wielkimi oczami na młodszą siostrę puka­jąc się w czoło. Przejdzie jej to, czy nie przejdzie? – myślała z nie­pokojem. Po obiedzie Madzia wzięła za rękę swojego brunecika z, wąsikami i oboje podeszli do bladego i nieszczęśliwego Kwiat­kowskiego, którego czekała jeszcze długa przeprawa morska. Minister parze pobłogosławił.Kiedy nadszedł czas powrotu Magdalena była zdecydowana by pozostać już w Cassablance. W ostatniej chwili się opamiętała, kiedy usłyszała od starszej siostry: „a co na to mama?” Zapewniała narzeczonego, że niebawem wróci. Jednak w Polsce wyszły na jaw pewne fakty. Otóż Mrozowski nie był lekarzem, a jedynie za niego się podawał, prowadził nielegalny gabinet ginekologiczny, a żon sułtańskich nigdy nie widział. Magdalena przestała odpisywać na listy i kontakt zerwała.

Jednak, na horyzoncie, pojawił się kolejny adorator. Był to niejaki Stefek. Mężczyzna bez wykształcenia i bez obycia, jednak z ambicją, marzeniami i jasno określonymi celami. Bez grosza wyruszył do Ameryki, gdzie marną pracą i oszczędnym życiem zdobył nieco funduszy, był cieciem w konsulacie w Nowym Jorku, skończył nawet studia w Pitsburgu. Po powrocie do Polski poznał Magdalenę. Madzia poznała go w Zakopanem. Między Stefkiem a Magdaleną nawiązał się romans, który trwał kilka lat. Stefek potrafił nie pisać i rok. Po roku pisał nagle do niej z Iranu czuły list, zwykle po angielsku, aby Mamidło, które nie rozumiało tego języka, nie mogło przeczytać. Madzia miesiącami oczekiwała listo­nosza podobnie jak jej siostra, tylko że milczenia amanta nie brała zbyt tragicznie. Kiedyś, po kilku miesiącach kompletnej ciszy przyszedł nagle od Stefka list z Florencji, w którym donosił jej w krótkich słowach, że jest jedyną kobietą na świecie i że, uzbierawszy sporą kupkę pieniędzy na kopaniu nafty w Iranie, wyjeżdża do Paryża, gdzie chciałby się z nią spotkać. Madzia odpisała mu, że postara się przyjechać. Przyjechała, ale z braku funduszy postanowiła spieniężać rodzinny majątek. Posprzedawała na tę wyprawę mnóstwo rzeczy: złotą papiero­śnicę od Ojca, wszystkie obrazki, które od Tatki wyłudziła, futerko z kretów. Byli w Paryżu, potem przenieśli się do Londynu, gdzie Stefcio miał szukać odpowiedniej posady. Magdalenie jednak nie odpowiadał klimat i wróciła do Polski.

Co roku latem cała rodzina Kossaków wyjeżdżała do Juraty

Nie było piękniejszych wakacji jak te, które spędzano w małym domku z ogródkiem w pobliżu zatoki. Obok domku znajdował się kawałek własnego lasu, gdzie dojrzewały borówki, poziom­ki i… nowe pomysły obu sióstr. Wojciech Kossak był jednym z pierwszych akcjonariuszy domków letniskowych w tej najbardziej eleganckiej nadmorskiej miejscowości. Wypoczynek spędzano w najlepszym towarzystwie, do którego zresztą rodzina już dawno przywykła. Bywał u nich minister Józef Beck, czy Eugeniusz Bodo.

Na trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej Tatko wybudował sobie przy swoim domku w Juracie dużą pracownię. Ten wspaniały człowiek nudził się, gdy nie pracował. Słowo „odpoczynek” było dla niego synonimem nudy. Nim wybudował, pracownię, całe rano spędzał w lasku malując pejzaże. Po południu po krótkiej drzemce grał w brydża, wieczorem również, a gdy się położył do łóżka, to nie po to, aby usnąć, tylko żeby do późnej nocy czytać książki. Wydatek na pracownię szybko się zamorty­zował. Ministrowe i ministrowie zamawiali u Wojciecha swoje portrety.

W sierpniu 1939 roku cała rodzina, jak zwykle latem, zjecha­ła do Juraty. Koło starszych kręciły się dwie śliczne wnuczki Kossaka, córka Jerzego i córeczka Magdaleny, za którymi Wojciech przepadał. Nie pozwalał im jednak mówić do siebie „dzia­dziu”, więc nazywały go „starszym tatą”.

Z całej tej beztroskiej rodziny tylko jedna Lilka przeczuwała, na co się zanosi. Siedziała zatroskana, ze zmarszczką na czole. Okropna wizja wojny nie opuszczała jej ani na krok. Mimo wszystko posiadano jakąś świadomość sytuacji geopolitycznej. W czasie tych przedwojennych wakacji Magdalena napisała sztukę „Baba- Dziwo”, która była satyrą na totalitaryzm niemiecki. Planowano jej premierę na dzień 2 września 1939 roku, niestety nigdy do niej nie doszło.
Po wakacjach, pod koniec sierpnia 1939 roku siostry spotkały się po raz ostatni, na obiedzie w hotelu Bristol, towarzyszył im Jasnorzewski.

Wybuchła wojna

Po klęsce wrześniowej Jasnorzewscy znaleźli się w Rumunii. On chciał walczyć dalej, ona nie chciała mieszkać w okupowanym kraju. Podróż przez Rumunię była koszmarem. W rezultacie zamieszkali w Anglii. Jasnorzewskiego skierowano do służby naziemnej z uwagi na chorobę sercową. Maria odmawiała pisania wierszy patriotycznych pod przymusem. Wojna stała się dla niej tragedią osobistą, a nie narodową. Nie przewidziała też ze po wojnie o poziomie poezji będzie decydował przymus i pozytywne nastawienie do nowej władzy. W 1921 roku małżeństwo przeniosło się do Blackpool w Trafalgar Hotel.

A w Krakowie? W latach okupacji Kossakówka pełna była krewnych, uciekinierów z Warszawy. Magdalena pisała niewiele – oficjalnie wydała tomik wierszy dla dzieci ”Królewna Śmieszka”, konspiracyjnie – odbity na powielaczu zbiór ”Fraszki Magdaleny Samozwaniec. Wiek XX”.

Z córką Teresą nie miały dobrego kontaktu – małą Reksią zajmowała się babcia Kossakowa; gdy podrosła, mieszkała u ojca, który objął poselstwo w Kopenhadze. Nie mogła się jednak dogadać z macochą i tuż przed II wojną wróciła do Krakowa. Córka nie zajmowała w życiu Madzi wiele miejsca. Estreicher mówił, że ”wyglądały raczej jak dwie siostry niż jak matka z córką, ale trwało to krótko”. Potem mało kto wiedział, że Magdalena ma córkę. ”O istnieniu Teresy dowiedziałam się kilka lat po śmierci cioci Madzi – mówi Małgorzata Darowska-Pulit, krewna Niewidowskich. – Przeżyłam szok. Mama powiedziała, że to Teresa Starzewska była sympatią Zygmunta, a kiedy przyszedł do Magdaleny prosić o rękę jej córki, zakochał się w niedoszłej teściowej. Odbicie, bo tak można to nazwać, narzeczonego wywołało ciąg awantur, zakończonych wyrzuceniem przez Magdalenę córki z domu ”.

Teresa w czasie wojny wyszła za mąż za hrabiego Henryka Zyberk-Platera i wyjechała do Rzeszy. – W Krakowie mówiono, że pracowali dla Göringa jako zarządcy w jego posiadłości, ale wielu mówi, że to plotki. Po wojnie wyjechali do Paryża. Nadszedł bardzo trudny czas. Siostra wyjechała do Anglii, bart Jerzy do Paryża, w 1942 zmarł ojciec- Wojciech Kossak, a jakiś czas po nim- matka. Sprawy układały się źle. W 1944 roku u Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej zdiagnozowano nowotwór. Mimo pogarszającego się stanu zdrowia starsza siostra próbowała pisać i zachowywać pogodę ducha. Postanowiono przeprowadzić operację, jednak za późno. Rak, który zajął organa kobiece, już miał przerzuty do kręgosłupa. Brakowało leków, zwłaszcza przeciwbólowych. Pawlikowska napisała do Słonimskiego, że „choroby kobiece mają to do siebie, że żyjesz jakby z głową wciśniętą we własne kolana i w tej głupiej pozycji ciała i ducha musisz trwać”.

Ostatnie miesiące życia Maria spędziła w szpitalu. Kiedy umierała pan Jasnorzewski spał przy jej łóżku na podłodze jak pies. Zamiast wierszy pisała kolejne stadia zbliżającej się śmierci. Maria zmarła 9 lipca 1945 roku, w wieku 54 lat. Początkowo nie wdano zgody na jej pochówek w Manchesterze, gdyż żadne z Jasnorzewskich nie było obywatelem tego miasta. Jednak interwencje rządowe doprowadziły do skutku. Pogrzeb odbył się nazajutrz, brało w nim udział tylko kilka osób. Jasnorzewski nigdy nie odzyskał równowagi psychicznej. Na pięć lat zerwał wszelkie kontakty z rodziną.

Sytuacja ta całkowicie załamała Magdalenę

Ale życie toczyło się dalej. Jeszcze w czasie wojny, córka Magdaleny- Teresa przyprowadziła na Kossakówkę Zygmunta Niewidowskiego. Samozwaniec znała go z widzenia – pracował w lombardzie, do którego w czasie wojny zanosiła rodzinne dobra. Właśnie rozstała się z wieloletnim adoratorem Adamem Żeleńskim, bratankiem Boya, właścicielem znanej w Krakowie pracowni witraży; Niewidowski był od niej młodszy o 20 lat. Wyszła za niego w listopadzie 1945 roku.

Czy zrobiła to z miłości, z samotności, czy z pragmatyzmu? Jej siostrzenica zarzucała jej później, że małżeństwo było jedynym sposobem na odzyskanie rodzinnych pamiątek, jakie Samozwaniec zastawiała w lombardzie Niewiadomskiego. Nadmieńmy jednak, że rodzina brata była z nią skłócona o spadek po rodzicach i Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej. Ta ostatnia prawa do swego majątku i sztuk podzieliła między siostrę i męża, całkowicie pomijając brata. Z samych pamiętników Niewiadomskiego opublikowanych w 1988 roku wynika, że małżeństwo było zgodne i udane. On został z nią już do końca.

W kawiarni „U Warszawianek” przy Sławkowskiej 23 schodzili się krakowscy artyści i literaci. Magdalena Samozwaniec zamawiała małą czarną i setkę czystej. Małgorzata Buyko, córka właścicielki lokalu, zapamiętała, że ”była elegancką panią o wiecznym uśmiechu i może zbyt krzykliwym makijażu. Ale nie wyglądała na „wysłannika piekieł”, jak starano się ją przedstawiać niewinnym panienkom, Powojenny Kraków nie lubił Magdaleny. Zbyt się wyróżniała. Poza tym krakusy nie mogli jej wybaczyć „Błękitnej krwi” z 1954 roku i „Marii i Magdaleny” z 1956. Ale ona nic sobie z tego nie robiła. Śmieszyło ją, że mówienie o niej w tzw. krakowskim towarzystwie uważano za faux pas!”. Jeszcze przed wojną łapała oddech w Warszawie, gdzie jej ojciec miał pracownię na ostatnim piętrze hotelu Bristol i gdzie zawsze mogła spotkać się w Ziemiańskiej z Tuwimem, Lechoniem, Iwaszkiewiczem.

Po wojnie Magdalena zamieszkała w Warszawie. W Krakowie zatrzymywała się przejazdem w drodze do Zakopanego. Kłótnie z rodziną brata Jerzego o schedę po rodzicach, o testament Lilki, która prawa autorskie do swoich utworów podzieliła między męża i siostrę, i o treść książek Magdaleny nie nastrajały do dłuższych pobytów. Ostatni raz była tu w październiku 1961 roku, kiedy wraz z bratową doprowadziły do wpisania Kossakówki na listę zabytków, zabezpieczając rodzinną siedzibę przed zburzeniem. – Kraków mnie wyklął – mówiła. – Kossakowie mnie wyklęli.
Jej powieść satyryczna ”Błękitna krew”, w której opisuje powojenne perypetie arystokracji, była sensacją 1954 roku. Po wojnie nikt się nie kwapił do wydania córki Kossaka, ale odtąd wróciła na świecznik. Chociaż jak wspomina Gloria Kossak, ”rano na bramie Kossakówki widniały napisy w rodzaju: „Kossakowie handlują padliną”. Kiedy dla, odbarwienia się, myślała o napisaniu „Marii i Magdaleny”, mama wezwała ją i zastrzegła, żeby ani jedno słowo nie padło o Jerzym i jego rodzinie, bo dojdzie do rękoczynów. Magdalena dotrzymała słowa, dla rodziny była jednak stracona”.

Broniła Magdaleny inna krewna, Ewa Kolasa: ”Zarzucono Madzi, że chcąc podlizać się nowej władzy, skalała własne gniazdo. Było to oczywiście głupstwo. Ona nigdy nie zajmowała się polityką!”.

Urządzając domek nad Zalewem Zegrzyńskim, kupowała talerzyki, kubeczki, serwetki, zawsze po trzy sztuki. Dla siebie, Zygmunta i ”pomocy małżeńskiej”. Tylko siostrom Zygmunta od czasu do czasu żaliła się na jego skoki w bok. W ostatnich latach znosiła jego niemal jawny związek z pielęgniarką Marianną Mankiewicz. ”Na pewno nie było to typowe małżeństwo – opowiada Darowska-Pulit – raczej towarzyski trójkąt”.

Podobno przed śmiercią Magdalena planowała odnalezienie córki i wyjaśnienie zadawnionych spraw. Isabelle Burignat, córka Teresy z drugiego małżeństwa (po wojnie rozstała się z Platerem, który zabrał ich jedynego syna do Buenos Aires), pisze: ”Mama niewiele mówiła mi o Polsce, chciała zapomnieć o przeszłości i żyć tym, co dała jej Francja. Cały czas próbuję dowiedzieć się od niej czegoś o babci [Magdalenie Samozwaniec], ale w tej kwestii mama jest nieprzejednana”.

'Pierwsza dama polskiej satyry” zmarła 20 października 1972 roku w Warszawie. Tego dnia w warszawskim Klubie Księgarza miała promować najnowszą książkę ”Młodość dla wszystkich”. Pochowano ją na wojskowym cmentarzu, na warszawskich Powązkach.

Po śmierci Magdaleny Zygmunt ożenił się z Marianną, uporządkował archiwum zmarłej, przygotował do druku odnalezioną w rękopisach książkę ”Angielska choroba”. W końcu, bardzo już chory, podyktował Mariannie książkę – ”30 lat życia z Madzią. Wspomnienia o Magdalenie Samozwaniec”.

Twórczość Marii Pawlikowskiej- Jasnorzewskiej:

Liryka:

Niebieskie migdały, Kraków 1922
Różowa magia. Poezje, Kraków 1924 – z ilustracjami autorki
Pocałunki, Warszawa 1926
Dancing. karnet balowy, Warszawa 1927
Wachlarz. Zbiór poezyj dawnych i nowych, Warszawa 1927
Cisza leśna, Warszawa 1928
Paryż, Warszawa 1929
Profil białej damy, Warszawa 1930
Surowy jedwab, Warszawa 1932
Śpiąca załoga, Warszawa 1933
Balet powojów, Warszawa 1935
Krystalizacje, Warszawa 1937
Szkicownik poetycki, Warszawa 1939
Róża i lasy płonące, Londyn 1940
Gołąb ofiarny. Zbiór wierszy, Glasgow 1941
Ostatnie utwory, zebrał i opracował Tymon Terlecki, Londyn 1956 – wydany pośmiertnie zbiór ostatnich utworów poetki
Etiudy wiosenne, Warszawa 1976 – niepublikowane juwenilia
Pocałunki, Warszawa – Rzeszów 2008
Moja siostra poetka, Warszawa 2010 – wybór poezji, także niepublikowanej, dokonany przez Magdalenę Samozwaniec wraz z płytą CD na której Samozwaniec deklamuje 8 wierszy siostry-poetki.
Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945, Warszawa 2012 – dziennik wojenny poetki opracowany przez Rafała Podrazę.

Dramaty:

Szofer Archibald. Komedia w 3 aktach, wystawienie: Warszawa, Teatr Mały 1924, druk: „Świat” 1924 (nr. 45-52)
Kochanek Sybilli Thompson. fantazja przyszłości w 3 aktach, wystawienie: Kraków, Teatr im. J. Słowackiego 1926
Bracia syjamscy. Komedia w 3 aktach Jedyna sztuka autorki napisana wierszem.
Egipska pszenica. sztuka w 3 aktach, wystawienie: Kraków, Teatr im. J. Słowackiego 1932
Powrót mamy. Komedia w 3 aktach, wystawienie: Warszawa, Teatr Nowy 1935
Mrówki (myrmeis). sztuka w 3 aktach, wystawienie: Kraków, Teatr im. J. Słowackiego 1936
Rezerwat. Farsa w 3 aktach, wystawienie: TV 1968, druk: „Dialog” 1979/3
Zalotnicy niebiescy. Sztuka w 3 aktach, wystawienie: Warszawa, Teatr Mały 1933, wyd. Kraków 1936
Dowód osobisty. Komedia w 3 aktach, wystawienie: Warszawa, Teatr Nowy 1936
Nagroda literacka. Komedia w 4 aktach, wystawienie: Warszawa, Teatr Nowy 1937. Tekst zaginął.
Baba-Dziwo. Tragikomedia w 3 aktach, wystawienie: Kraków, Teatr im. J. Słowackiego 1938, druk: „Dialog” 1966/10
Dewaluacja Klary. Komedia w 3 aktach, wystawienie: Poznań, Teatr Polski 1939
Popielaty welon. Fantazja sceniczna w 9 obrazach, wystawienie: Warszawa, Teatr Narodowy 1939
Biedna młodość, (słuchowisko radiowe) radio 1936
Pani zabija pana, (słuchowisko radiowe) radio 1936
Złowrogi portret, (słuchowisko radiowe) radio 1937

Twórczość Magdaleny Samozwaniec:

Na ustach grzechu: powieść z życia wyższych sfer towarzyskich, Kraków 1922
Czy chcesz być dowcipny? Straszliwe opowieści „na wesoło”, Warszawa 1923
Malowana żona, Warszawa 1924
Kartki z pamiętnika młodej mężatki, Warszawa 1926
Starość musi się wyszumieć, Warszawa 1926
Mężowie i mężczyźni, Warszawa 1926
O kobiecie, która znalazła kochanka: powieść osnuta na tle najbliższej, nieokreślonej bliżej przyszłości. Rzecz dzieje się w Krakowie, Warszawa 1930
Wielki szlem: powieść tylko dla brydżystów, Warszawa 1933
O dowcipnym mężu dobrej Ludwiki: powieść, Warszawa 1933
Ponura materialistka: nowele, Poznań 1934
Świadome ojcostwo, Warszawa 1936
Maleńkie karo karmiła mi żona, Warszawa 1937
Wróg kobiet, Warszawa 1938
Piękna pani i brzydki pan, Warszawa 1939
Królewna Śmieszka, Kraków 1942
Fraszki Magdaleny Samozwaniec. Wiek XX, Kraków 1944
Tylko dla kobiet, Katowice, 1946
Błękitna krew, Kraków 1954
Moja wojna trzydziestoletnia, Warszawa 1954
Maria i Magdalena, Kraków 1956
Tylko dla mężczyzn, Katowice 1958
Młodość nie radość: powieść satyryczna, Warszawa 1960
Czy pani mieszka sama? Katowice 1960
Pod siódmym niebem, Warszawa 1960
Tylko dla dzieci: wiersze i bajki satyryczne dla młodszych i starszych, Kraków 1960
Komu dziecko, komu? Powieść satyryczno-obyczajowa, Warszawa 1963
Tylko dla dziewcząt, Warszawa 1966
Szczypta soli, szczypta bliźnich, Warszawa 1968
Krystyna i chłopy, Warszawa 1969
Zalotnica niebieska, Warszawa 1973
Łyżka za cholewą, a widelec na stole: mała kulinarna silva rerum, Kraków 1974
Angielska choroba, Warszawa 1983
Baśnie, Warszawa 1987
Z pamiętnika niemłodej już mężatki, Warszawa 2009 (wstęp, wybór i oprac. Rafał Podraza)
Moja siostra poetka. Wybór wierszy Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej., Warszawa 2010 (oprac. Rafał Podraza)
Moich listów nie pal!: listy do rodziny i przyjaciół, Warszawa 2014 (wstęp, wybór i oprac. Rafał Podraza)

 

Artykuł o Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Magdalenie Samozwaniec powstał na podstawie:

Czyńska M.”Magdalena Samozwaniec- wysłanniczka piekieł oburza krakowską śmietankę”

Estreicher K. „Dziennik Wypadków”

Kopper S. „Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej”

Kopper S. „Życie prywatne elit Drugiej Rzeczypospolitej”

Podraza R. „Córka Kossaka, wspomnienie o Magdalenie Samozwaniec”

Samozwaniec M. „Maria i Magdalena”